Na Straży
nr 1986/4

Moja droga do Prawdy

Pragnę w krótkości opisać moje spotkanie z Prawdą, aby inni czytając – mogli nieco z tej lekcji skorzystać.

Do wioski mego zamieszkania, Zamchu (pow. biłgorajski), Prawda zawitała w latach trzydziestych. Bóg zanim wywyższył Józefa, wcześniej przeprowadził go przez ciężkie więzienie egipskie. Podobnie rzecz miała się i ze mną – i ja zanim zetknąłem się z Prawdą, znalazłem się w więzieniu. Pomiędzy Józefem a mną była jednak zasadnicza różnica: Józef przebywał w więzieniu niewinnie, ja zaś za swoją młodzieńczą głupotę. Moja wina polegała na tym, że po pijanemu wdałem się w bójkę, podczas której zginął człowiek. Często wspominam to wydarzenie, podobnie jak św. Paweł, gdy wspominał niewinną śmierć św. Szczepana. Wspomnienia te utrzymywały apostoła w pokorze, zgodnie z jego własnymi słowami:

„Prawdziwa to mowa i w całej pełni przyjęcia godna, że Chrystus przyszedł na świat, aby grzeszników zbawić, z których ja jestem pierwszy (największy) – 1 Tym. 1:15, NP.

Dzisiaj i ja podobnie mogę powiedzieć o sobie. Będąc w więzieniu gorąco modliłem się do Boga, chociaż wówczas Go jeszcze nie znałem. Żałowałem swego postępku. Z czasów szkolnych częściowo znałem historię wydarzeń opisanych w Starym Testamencie, gdyż w szkole uczono nas tego. Wiedziałem więc, że Bóg był z Józefem w więzieniu i gorąco wierzyłem, że On jest też i ze mną. Od pierwszych dni pobytu w zakładzie karnym pracowałem w kuchni, a następnie w magazynie żywnościowym. Było mi dobrze, nawet lepiej niż w domu rodzinnym, gdzie panowała wielka bieda.

Po sześciu miesiącach odosobnienia powróciłem do domu. Tak krótki pobyt w więzieniu świadczył o tym, że nie byłem głównym sprawcą zabójstwa. Niemniej piętno odbytej kary utrzymywało mnie w pewnym oddaleniu od dawnych kolegów. W tym czasie niektórzy sąsiedzi z naszej wioski przyjmowali Prawdę. Jednym z nich był mój dobry kolega i brat w Chrystusie, Sum. Pewnego razu do naszej wioski przyjechali dwaj pielgrzymi z „Towarzystwa”. Mój kolega zapraszał mnie bardzo, aby wraz z nim pójść na zebranie, ale ja nie poszedłem. Patrząc z perspektywy czasu na tamto wydarzenie widzę, że gdybym wówczas wyraził zgodę, to z pewnością nie byłoby to dla mnie korzystne. W swoich wykładach pielgrzymi ci krytykowali bowiem kościelnictwo, a czasami nawet wręcz je wyśmiewali. Będąc człowiekiem wierzącym w swój prawosławny kościół, mógłbym się z tego powodu zgorszyć.

Po pewnym czasie w nasze strony przyjechał następny pielgrzym od „braci wolnych” – brat Kret. Zebranie miało odbyć się wieczorem, w skromnej izbie. Tym razem zdecydowałem się pójść na to zebranie. Na sali siedziało już kilka osób, zadając mówcy różne pytania, na które on odpowiadał. Wydawało mi się to bardzo podejrzane, że człowiek ten na wszystkie zadawane mu pytania znajdywał w Biblii odpowiedź. Pomyślałem sobie: jak to dobrze, że wcześniej – przed wejściem na salę – po trzykroć się przeżegnałem! Czyż bowiem człowiek może tak dobrze znać Biblię i tak szybko odnajdywać potrzebne mu wersety? Kiedy jednak brat ten przemówił, to wzruszył mnie do głębi: przez cały czas mówił on tylko o Bogu i o Chrystusie, nikogo nie krytykując. Wychodząc z zebrania zrozumiałem, że to co usłyszałem – odpowiada mojemu sercu.

Od tego czasu zacząłem więcej interesować się sprawami duchowymi. Od czasu do czasu uczęszczałem na zebrania, unikałem też picia alkoholu; nie zdołałem tylko porzucić nałogu palenia papierosów. Zgromadzenie nasze było ubogie, przychodziliśmy skromnie ubrani i boso. Pewnego razu nasz zbór odwiedził brat Stahn. W swym wykładzie wyliczył on, ile to strat ponosi człowiek, który pali papierosy. Wówczas i ja szybko wyliczyłem, że w ciągu tygodnia puszczam z dymem zarobek jednego dnia ciężkiej pracy. Ten jeden wykład był dla mnie decydującym: postanowiłem pozbyć się zgubnego nałogu i swego postanowienia dotrzymałem. Odtąd ani ja, ani moje dzieci nie byliśmy głodni. Tak więc już te pierwsze początki w Prawdzie przyniosły dla mojej rodziny błogosławieństwo Boże, w tym również polepszenie naszego bytu cielesnego.

Pamiętam z życia taki szczegół: Gdy pierwszy raz postanowiłem kupić sobie Biblię (którą zresztą posiadam do dziś), musiałem zapłacić za nią pięć złotych. Obliczyłem, że w tym celu muszę pracować prawie trzy dni, i było mi bardzo żal pieniędzy. Od tego czasu już nigdy więcej nie żałowałem i nie żałuję środków na zakup literatury duchowej, a Bóg coraz więcej mi błogosławi.

W 1932 roku na konwencji w Bystrem postanowiłem poświęcić się Bogu i przyjąłem chrzest wodny jako symbol oddania się Jemu na służbę. Radość rozpierała moje serce. Pomimo więc sprzeciwu mojej żony i teściowej postanowiłem sobie, że cokolwiek miałoby się stać – to ja już od Prawdy nie odstąpię. Starałem się zrozumieć moje gospodynie i ich rozpacz, gdyż w ich mniemaniu popadałem z jednej krańcowości w drugą – z więzienia do grona Badaczy Pisma Świętego.

W okresie, kiedy poznawałem Prawdę, na drodze do niej stawali groźni olbrzymi, których dzisiaj się już nie spotyka, i o których nasza młodzież prawie nic nie wie. Jakież srogie przeżycia przechodzili bracia, którzy zawierali przymierze z Bogiem! Dwoje naszych dzieci było ochrzczonych w cerkwi, ponieważ w tym czasie, kiedy one przyszły na świat, byłem członkiem Kościoła prawosławnego. W 1933 r. ponownie urodził nam się syn. Będąc już poświęconym, zastanawiałem się jak postąpić, gdyż wszystkie akta metrykalne załatwiali księża. Wyręczyli mnie sąsiedzi. W czasie mojej pracy poza domem wraz z żoną zanieśli dziecko do księdza i ochrzcili. Nie robiłem im z tego powodu żadnych wymówek, gdyż wiedziałem, że ten chrzest nie ma przecież żadnego znaczenia.

Po dwóch latach od czasu mojego poświęcenia się Bogu na służbę Prawdą zaczęła interesować się żona. Mój ojciec, który również mieszkał razem ze mną, do czasu mojego poświęcenia się był biernym członkiem Kościoła prawosławnego – lecz później stał się bardzo religijnym i czynnym w swej wierze.

Ja zaś swoje życie zawdzięczam Bogu i Prawdzie, którą poznałem i pokochałem serdecznie. Kilkakrotnie byłem w objęciach śmierci i to, że dotąd żyję – jest zasługą Słowa Bożego, które zmieniło mój charakter. Znając swoje popędliwe usposobienie, z pewnością nie raz znalazłbym się w takich okolicznościach, które godziłyby w moje życie. Koledzy, z którymi znałem się w młodzieńczych latach, już dawno nie żyją – ja zaś dzięki Bogu żyję i cieszę się dobrym zdrowiem.

Podczas okupacji w 1942 roku wraz z innymi mężczyznami byłem na niemieckiej liście osób skazanych na śmierć. W czasie gdy gestapo przyjechało do mojej wioski, nie było mnie w domu i dlatego pozostałem przy życiu. Zaaresztowano wówczas siedmiu mężczyzn, a wśród nich starszego naszego zboru, brata Pietrusa. Jednego z nich zabito na miejscu, a pozostałych wywieziono 12 kilometrów od wioski i tam rozstrzelano.

W naszych okolicach działało także duże zgrupowanie oddziałów partyzanckich. Do walki z nimi Niemcy skierowali w 1944 roku oddziały Kałmuków, którzy po przybyciu do wioski uwięzili wszystkich mężczyzn jako zakładników – wśród nich znalazłem się także i ja z synem. Chociaż wszyscy mieszkańcy wioski uważali, że na pewno zginiemy – to jednak wraz z synem pierwsi wyszliśmy na wolność. Obaj bowiem posiadaliśmy przy sobie Biblię, którą podczas przesłuchania wziął do ręki oficer śledczy. Do dziś jesteśmy święcie przekonani, że tym, co dało nam wówczas wolność, była właśnie Biblia, i dlatego też często w domu śpiewamy pieśń nr 477: Do śmierci z Biblią św. ja nie rozstanę się…

Po wyzwoleniu w 1947 roku wywieziono nas na Ziemie Odzyskane. Przed wyjazdem modliliśmy się, abyśmy w nowym miejscu znowu byli wszyscy razem. I Bóg nas wysłuchał. Osiedlono nas w Lipiu, w dużym poniemieckim pałacu, w którym też odtąd mieścił się nasz zbór złożony z pięciu rodzin. Na wzór pierwszej gminy chrześcijańskiej w Jerozolimie założyliśmy wspólne gospodarstwo: razem na nim pracowaliśmy i wspólnie też dzieliliśmy się zyskiem – i tak przez trzy lata. Po trzech latach państwo przejęło majątek, a każdy z nas otrzymał własne gospodarstwo.

Obecnie zbór nasz liczy około 80 osób – członków i sympatyków. Chociaż mieszkamy już w mieście, to przecież nie zaniechaliśmy naszej wspólnoty: w każdą niedzielę mamy wspólne obiady i wspólnie też spędzamy miłe chwile aż do późnego wieczora.

Przypatrując się swemu życiu widzę, że pod każdym względem Bóg mi błogosławi. Wychowałem liczną rodzinę – dziewięcioro dzieci, a wszyscy oni poświęcili się Bogu na służbę, z czego wielce się raduję. W ślad za mną i dziećmi postępują moje wnuki. Do obecnej chwili ośmioro z nich poświęciło się Bogu. Chociaż więc ze swoją rodziną nie dorównuję patriarsze Jakubowi – bo obecnie liczy ona nieco ponad 40 osób – to przecież podobnie jak on cieszę się z tego, że wszyscy jej członkowie tak bardzo cenią sobie Prawdę.

W ostatnim czasie przeżyłem również i pewne doświadczenia. Mija właśnie pięć lat, jak zmarła moja małżonka, siostra w Chrystusie, z którą wspólnie przeżyłem 56 lat. Cicha, skromna, oddana Panu, gościnna i miłująca braci. Trzy lata temu, tj. 24 grudnia 1983 r., na pół godziny przed przyjazdem pierwszych gości na ucztę duchową, którą mieliśmy w dniach 25 i 26 grudnia, zmarła jedna z moich córek. Jakże bardzo chciała być ona na tej konwencji! Pytając: „Czemu tak długo nie przyjeżdżają bracia?” – zakończyła swoje życie.

Przeglądając swe minione lata (obecnie mam 81 lat, z czego 55 lata w Prawdzie) nieraz zastanawiam się, co mógłbym w nich zmienić lub poprawić, gdyby Bóg pozwolił mi od nowa rozpocząć „drogę do Prawdy i w Prawdzie”? Poszczycić się nie mam czym, „sługą jestem nieużytecznym”. Na polu pracy ewangelicznej nic nie zdziałałem, nikogo też z obcych nie przyprowadziłem do Prawdy. Ale też celem mojego zeznania nie jest chwalenie się sukcesami przed braćmi, bo jak widzicie, nie mam tych sukcesów – serce moje zna Pan. Pragnę jednak zachęcić innych do służby Bogu i Jego Świętej Prawdzie, gdyż to sowicie się opłaci.

Życzę Braciom i Siostrom, jak również i młodzieży chrześcijańskiej, opieki Bożej. Wzmacniajcie się w Panu i w sile mocy Jego, służcie Mu z całego serca, gdyż bliski jest czas, kiedy na zawsze połączymy się z naszym Zbawicielem, Jezusem Chrystusem – który tak bardzo nas umiłował.

wasz brat w Chrystusie Roman

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Żyłem na skraju przepaści…

Braterstwo! Chciałbym się z Wami podzielić mymi przeżyciami, które towarzyszyły mi w drodze do Prawdy.

Urodziłem się w rodzinie katolickiej. Jako najstarszy z trójki braci wraz z rodzicami i rodzeństwem uczęszczałem do kościoła. Z biegiem lat, kiedy wiele rzeczy zacząłem rozumieć, zauważyłem sprzeczne postępowanie w naszej rodzinie. Mama zawsze nas pilnowała, abyśmy chodzili do kościoła. Sama też była dość gorliwa pod tym względem. Natomiast tata często się z tego obowiązku wymawiał. Można powiedzieć, że nie mieliśmy zbyt dobrego przykładu ze strony naszego taty. Jednak uczęszczaliśmy do kościoła regularnie. Kiedy doszedłem do lat młodzieńczych tj.12 – 13 lat, panowała wśród młodzieży, czy to na podwórku w czasie zabawy, czy też w szkole lub we własnym gronie, moda na używanie nieprzyzwoitych słów niemal przy każdej wypowiedzi. Na początku odpowiadało mi to, ale po pewnym czasie stwierdziłem, że ja tak nie mogę. Postanowiłem zmienić swoją mowę. Po wielu trudach w tym względzie udało mi się opanować swój język. Tak jak inne dzieci w moim wieku dość regularnie uczęszczałem na lekcje religii. Pamiętam, jak pewnego razu ksiądz zaczął nam mówić i przestrzegać przed ludźmi, którzy chodzą po domach i mówią o Bogu, ale inaczej. Mówił, aby ich nie słuchać, nie wpuszczać do domu. Ksiądz zachęcał nas, abyśmy sami czytali Pismo Święte. Oczywiście Nowy Testament, gdyż całej Biblii chyba żaden katolik nie posiadał. Te lekcje dały mi tyle, że rzeczywiście zacząłem czytać Pismo Święte. Choć w większości nie rozumiałem, co czytam, to jednak czytałem. Byłem już w takim wieku, że rodzice wypuścili mnie w długą, jak dla mnie, bo 300 km, podróż pociągiem do rodziny w Warszawie. Nie byliśmy w zbyt zażyłych stosunkach, gdyż wujek jako pierwszy w rodzinie porzucił wiarę katolicką, szukając drogi do Prawdy u Świadków, a po jakimś czasie trafił do Badaczy Pisma Świętego. Podczas pobytu u wujostwa wydawało mi się dziwne, że nie chodzą do kościoła, że zbierają się w jakiejś sali, na którą i mnie też zabrali. Na tych kilku spotkaniach skończyły się moje kontakty z Badaczami. Skończyły się wakacje i mój pobyt w Warszawie.

Zacząłem pracować, choć prawdę mówiąc często zmieniałem zakłady pracy. Trafiłem do pracy na dworcu autobusowym w Poznaniu, pracowałem jako mechanik samochodowy. Myślałem, że popracuję tam nieco dłużej, gdyż moja pensja po przyjściu do tej firmy wzrosła prawie o 100% i podobało mi się tam. Jak wiele razy ludzie już się przekonali, tak i ja, że człowiek planuje, ale i tak wszystkim kieruje Bóg. Minął niecały rok mojej pracy w tej firmie i wtedy stało się coś, co zburzyło wszystkie moje plany i dotychczasowe życie. Tego dnia pracowałem na popołudniowej zmianie. Wydarzył się wypadek, którego byłem uczestnikiem i głównym poszkodowanym. Znalazłem się w szpitalu na oddziale okulistycznym, gdzie przebywałem miesiąc. W wyniku wypadku doznałem urazu oczu, straciłem 50 % widzenia. Miałem dużo czasu na rozmyślanie. Dlaczego tak się stało? Jak z tym dalej żyć?

Przeszedłem dwa zabiegi, które nic nie poprawiły. Pewnego dnia w szpitalu odwiedził mnie młodszy brat. Mieszkał w Warszawie u wujka – „odszczepieńca”. Gdy mój brat wyjechał po raz pierwszy do wujostwa na wakacje, zasiane w nim ziarno Prawdy zakiełkowało. Już więcej nie poszedł do kościoła. Od tamtego czasu spotykaliśmy się wielokrotnie, dyskutowaliśmy na tematy wiary. Cała rodzina, łącznie ze mną, była mu bardzo przeciwna.

W szpitalu też dyskutowaliśmy na temat Biblii i tego, co mnie spotkało. W pewnym momencie powiedział mi: „Słuchaj, może Bóg w ten sposób chce cię doświadczyć, abyś zmienił się w swym postępowaniu, w życiu. Może chce, abyś zmienił towarzystwo i zechciał iść Jego drogą?”. Myślałem o tym długo, kiedy wyszedłem ze szpitala. Musiałem przyzwyczaić się do nowych, cięższych warunków życia.

Nastało lato, pojechałem do wuja do Warszawy, a przy okazji odwiedziłem brata, który nadal tam mieszkał. Znowu były dyskusje, w których jednak nie miałem argumentów opartych na Biblii. Dałem się przekonać, że skoro system, w którym jestem, jest zły, a mam wolny wybór, to muszę przestać być katolikiem.

Wróciłem do domu z mocnym postanowieniem, że do kościoła już nie pójdę. Pamiętne były dla mnie słowa „Manny” z 4 lutego:

„Wynijdźcie, ludu mój, abyście nie byli uczestnikami grzechów jego, a iżbyście nie wzięli z plag jego” – Obj. 18:4.

Po trzech latach, od kiedy brat postanowił radykalnie zmienić swoje zapatrywania religijne, ja – zagorzały jego przeciwnik co do jego wiary, też zmieniam swoje przekonania religijne.

Moje początki były nieśmiałe. Nie chodziło mi o to, aby chodzić do zgromadzenia. Nie rozumiałem tego, co to daje, ale stopniowo zostałem przekonany, że trzeba posuwać się naprzód, nie można stać w miejscu, gdyż może to spowodować, że zacznę się cofać. Trafiłem do zgromadzenia w Poznaniu przy ulicy Mogileńskiej. Tam stopniowo uczyłem się tego, co Pan ode mnie oczekuje, jak mam żyć i postępować. Pierwszą swą konwencję przeżyłem w zgromadzeniu we Włoszakowicach w roku 1983. Będąc na kilku kursach zapoznałem się z młodzieżą, poczułem bratnią społeczność. W roku 1984 poświęciłem swe życie na służbę Bogu. Było to latem na konwencji w Białogardzie. Dzięki spotkaniom młodzieżowym, na które uczęszczałem, poznałem swą przyszłą żonę. Od 1985 roku mieszkam we Wschowie i jestem członkiem zgromadzenia we Włoszakowicach.

Porównując swe życie, zanim poznałem Pana i wspaniałe Prawdy przez Niego głoszone, stwierdzam, że żyłem na skraju przepaści. Byłem w przyjaźni nie z tymi ludźmi, co trzeba, robiłem też rzeczy, których robić nie powinienem. Życie moje było puste i pozbawione sensu. Braterstwo, przez to spisanie moich myśli i uczuć, chciałbym wyrazić i oddać Bogu cześć za wszystko, co uczynił dla mnie, wyciągając mnie z wielkiej ciemności do swej wspaniałej światłości w swym Synu Jezusie Chrystusie. W mym życiu małżeńskim były chwile różne, wspaniałe i ciężkie, a dobry Bóg dał nam siłę, abyśmy mogli pokonać trudy. Mamy czworo dzieci, trzy córki i syna, które uczęszczają na szkółki, jak i też z nami na nabożeństwa.

Zawsze Boga proszę, aby nadal nam błogosławił, dodawał sił w naszym poświęceniu, w wychowaniu dzieci, abyśmy mogli kiedyś spotkać się wszyscy razem z naszym Panem.

Brat w Panu

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Pamiętam dzień, co światła krąg roztoczył nad umysłem mym …

Motto: Psalm 23

W Ewangelii Świętego Mateusza 7:14 Pan Jezus powiedział: „A ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota; i niewielu jest tych, którzy ją znajdują.” Ja miałem 49 lat kiedy poznałem Prawdę. Najpierw krótko opiszę jak dostaliśmy się do Zelowa, miejscowości, w której urodziłem się. Zanim opiszę naszą historię, wspomnę o tym jak nasi praojcowie w Królestwie Czeskim walczyli o wolność głoszenia Ewangelii Jezusa Chrystusa. Historia zaczyna się w 1346 roku od czeskiego króla Karola IV. Karol IV kochał Pragę i chciał tu wybudować swoją siedzibę podnosząc to miasto do światowego poziomu, ale to nie podobało się przedstawicielom Rzymu. Przekonywali króla, że tylko Rzym zasługuje na jego łaskę. Karol IV zaś robił wszystko, aby wybudować z Pragi „Rzym Północy”. W tym czasie dochodziło do krwawych walk reformatorów czeskich z rzymskimi krzyżakami. Dnia 6 lipca 1415 roku na stosie w Konstancji spalony został Jan Hus. Od 1526 roku panami w czeskiej ziemi byli Habsburgowie. Dnia 8 listopada 1621 roku rozegrała się ostatnia krwawa walka pod Pragą na Białej Górze (dziś Żiżków). Ta krwawa, trwająca niecałe dwie godziny, walka była końcem 30 letniej wojny i jednocześnie końcem Królestwa Czeskiego. Czeski król Fryderyk Falcky uciekł do Holandii.

W 1627 roku w Mlada Boleslav zgromadzili się główni przedstawiciele grup protestanckich i wygłosili ostatnią protestacyjną mowę do ludu w Czechach. W kwietniu 1628 roku na 24 wozach uciekli do Leszna koło Poznania w Polsce, gdzie znaleźli nowy dom dla swoich rodzin. Przed II Wojną Światową w Lesznie było muzeum Jana Amosa Komenskiego, jednego z głównych przedstawicieli czeskiej Reformacji. Tych radykalnych reformatorów, którzy nie poddali się rozkazom, by wyrzec się swojej wiary, było niewielu. Młody pruski król Fryderyk II, od samego początku snuł śmiałe plany dotyczące Śląska. Był to kawał nie zaludnionej ziemi, więc chętnie podjął starania by z Czech wyprowadzić na Śląsk niekatolicki lud, do ziemi, w której znajdzie pracę i mieszkanie. W związku z tym w marcu 1742 roku nastąpił wielki exodus czeskich reformatorów na Śląsk, do różnych miast i miasteczek w pobliżu Opola. Reformatorzy nieustannie emigrowali z Czech na Śląsk, gdzie było najbliżej. W krótkim czasie okolica ta została zaludniona, a nawet przeludniona z powodu emigrujących protestantów. W związku z tym na Śląsku zapanował wielki głód. Od 1793 roku, po rozbiorze Polski, granice Prus przesunęły się na wschód. Stąd Czechom było łatwo opuścić Śląsk. Zelów dostał się do królestwa Pruskiego.

Dnia 21 grudnia 1802 roku podpisany został z gospodarzem panem Józefem Świdzińskim akt kupna Zelowa. Pierwsi czescy koloniści, nasi praojcowie przybyli do Zelowa 1 stycznia 1803 roku. W roku 1918, kiedy Polska otrzymała niepodległość, nasi praojcowie znaleźli się na terenie Polski. Pracowali oni na roli, uprawiali ziemię i hodowali dużo bydła. W późniejszych czasach, ci co nie mieli ziemi, pracowali jako tkacze bawełny, na ręcznych warsztatach tkackich. W roku 1825 wybudowali w Zelowie duży kościół Ewangelicko – Reformowany. Zelów znajduje się 45 km na południe od miasta Łodzi, na drodze z Lasku do Bełchatowa. Ja i moja żona urodziliśmy się w tym właśnie Zelowie: ja 22 sierpnia 1921 r., a moja żona 22 listopada 1931 roku. Jako dzieci musieliśmy chodzić do tego kościoła, gdzie chodziło bardzo dużo ludzi; było to bowiem główne centrum religijne całej dość rozległej okolicy. Do publicznej szkoły powszechnej zacząłem chodzić w 1928 roku, ale po polsku mówić nie umiałem, bo w domu rozmawialiśmy po czesku. Do tej szkoły chodziłem tylko 6 lat tj. do 1934 roku, kiedy to spalili nam stodołę. Musieliśmy wszyscy pracować, aby można było postawić nową stodołę, dlatego do szkoły chodzić już nie mogłem. Moja żona chodziła do tej samej szkoły tylko 1 rok, od 1938 do 1939. Gdy w 1939 roku przyszli okupanci, do szkoły nikt już nie mógł chodzić.

W Zelowie był mały Zbór Badaczy Pisma Świętego. Zebrania odbywały się w prywatnych domach i dość często przyjeżdżali do Zelowa bracia z różnych stron Polski. W Zelowie odbył się również chrzest przez zanurzenie – wspomnę tylko brata Otto Lejmany, którego ci starsi wiekiem bardzo dobrze znali, mojego cielesnego brata Jaroslawa Provaznika wraz z żoną i wielu innych braci i sióstr. Podczas okupacji niektórzy z nich byli wywiezieni do Niemiec na roboty. Po wojnie w 1945 roku bracia, którzy pozostali przy życiu przeprowadzili się do Czech do Liberca, gdzie był dość liczny Zbór Ludu Pana. Mnie i wielu innych w 1942 roku Niemcy wywieźli do Łodzi na ul. Kopernika, gdzie nas trzymano przez trzy tygodnie. Pan Jezus powiedział: „po owocach poznacie ich” (Mat. 7:20 ) i dopiero tu w obozie zaczynamy w pełni rozumieć te słowa Pana. Potem pod komendą Gestapo wywieźli nas do Poznania, znów do lagru, gdzie nas trzymano parę dni. Wreszcie wywieźli nas do Millerose koło Frankfurtu nad Odrą, gdzie zaczęliśmy ciężko pracować przy wyrębie lasu i budowie dróg. Niemcy budowali tu nową fabrykę. Stamtąd wywieziono nas do Berlina, gdzie robiliśmy to co nam kazali. W 1944 roku byłem ciężko ranny, zostałem przyciśnięty samochodem do muru, jeszcze do tej pory mam bóle kręgosłupa. Przez miesiąc leżałem w szpitalu, potem posłali mnie na miesiąc do domu, ale co mama mogła zrobić z chorym?… Po miesiącu wróciłem do Berlina, na to samo miejsce. Okazało się, że było zbombardowane, więc odwieźli nas z powrotem do Millerose, gdzie pracowaliśmy już do końca wojny. Kiedy leżałem w szpitalu mocno się modliłem, aby Pan Bóg zachował mnie przy życiu i abym mógł wrócić do domu. Moja prośba została wysłuchana i dziękowałem za to Bogu. Wtedy nie znałem jeszcze Prawdy – wiedziałem tylko to czego się nauczyłem w kościele, do którego chodziłem. Pan Jezus powiedział „po owocach poznacie ich”, a święty Paweł w Liście do Galacjan pisze, że owocem Ducha jest miłość, radość, pokój itd. (Gal. 5:22–25). Dopiero tu poznałem, gdzie tak naprawdę się znajduję… że „wszyscy inni szukają swego, a nie tego, co jest Chrystusa Jezusa” (Filip. 2:21).

W 1945 roku powróciłem do Zelowa, gdzie przed wojną mieszkało około 8 tysięcy Czechów, a teraz jest tam zaledwie kilka rodzin – wszyscy wyjechali z powrotem do Czech. Wyjechała też do Czech do Liberca, ta mała garstka, mały Zbór Ludu Pana. Ja z rodziną pojechaliśmy do Decina, gdzie pracowałem w fabryce narzędzi jako frezer. Do Beneszowa blisko Decina przyjechali też rodzice wraz z moją przyszłą żoną Leonardą, która w 1950 roku dostała nowe imię Lenka. Do dziś jesteśmy małżeństwem. Do Decina, gdzie mieszkamy przyjechało mało Czechów z Zelowa, do Liberca dość sporo. W związku z tym często tam jeździliśmy. Brat Lejman był naszym wujkiem, a br. Jaroslaw Provaznik moim cielesnym bratem, mieliśmy w Libercu dużo znajomych. W 1968 roku do Czech wkroczyły wojska radzieckie, nie można było swobodnie się poruszać, nie wiedzieliśmy co dalej będzie.

Przyszedł rok 1969. Znów pojechaliśmy do Liberca by odwiedzić rodzinę. Wkroczyliśmy w progi domu mojego brata Jaroslawa. Tam gościli braterstwo Sablikowie z córkami i siostra Urszula Suchanek z synkiem Mireczkiem z Bielska–Białej. U mojego brata było dość dużo gości, chcieliśmy więc odjechać, ale br. Karol Sablik poprosił „zostańcie, będzie wykład ze Słowa Bożego”. Zostaliśmy i usłyszeliśmy bardzo interesujący wykład na temat historii Józefa – jak został sprzedany do Egiptu, jak to jest zanotowane w 1 Mojż. rozdział 40–47. Najbardziej wstrząsnęły mną słowa: „Zapłakał tak głośno, że usłyszeli to Egipcjanie i usłyszał to dwór faraona. Potem rzekł Józef do braci swoich: Jam jest Józef! Czy żyje jeszcze ojciec mój? A bracia jego nie mogli mu odpowiedzieć, bo się go zlękli. Józef zaś rzekł do braci swoich: Zbliżcie się, proszę, do mnie! A gdy się zbliżyli, rzekł: Jam jest Józef, brat wasz, którego sprzedaliście do Egiptu” – 1 Mojż. 45:2–4. Tu po raz pierwszy usłyszeliśmy słowa prawdziwej Ewangelii. Tak jak Józef nie wstydził się swych braci przed Faraonem, tak i Chrystus nie powstydzi się swych naśladowców nazwać swymi braćmi przed swym Ojcem. Józef – typ na Chrystusa, który jest Panem wszystkiego, „Lew z pokolenia Judy”, Jezus Chrystus, Król królów i Pan panów.

Od tego momentu rozpoczyna się nasza droga do Prawdy. Przestaliśmy chodzić do kościoła ewangelickiego w Decinie. Braterstwo Sablikowie zaprosili nas do Bielska–Białej, i powiedzieli, że w 1970 roku będzie Generalna Konwencja w Krakowie. Zapragnęliśmy słyszeć słowa prawdziwej Ewangelii, więc chętnie pojechaliśmy z br. Lejmanem i z br. Jaroslawem do Bielska–Białej. Tam zatrzymaliśmy się parę dni i w piątek rano, 10 lipca 1970 roku, wraz z Braterstwem Sablikami pojechaliśmy pociągiem do Krakowa. Generalną Konwencję prowadził przewodniczący Zrzeszenia brat Jan Gumiela, śpiew prowadził brat Mollo. Na tej konwencji zgromadziło się dużo braci i sióstr z całej Polski oraz z zagranicy. Wykładami ze Słowa Bożego służyli: brat Juliusz Dąbek, brat Leon Mollo i wielu innych braci. Po pierwszym dniu konwencji, w niedzielę 12 lipca kilka osób, a wśród nich ja i moja żona, zgłosiliśmy się do chrztu. Brat Jan Gumiela usłużył kandydatom krótkim wykładem ze Słowa Bożego. Podstawą tematu były słowa zapisane w 1 Tes. 4:2–4 i Dz. Ap. 8:35–38. Pan pobłogosławił nam, spełniło się pragnienie naszego serca, przyjęliśmy chrzest, w którym usługiwał br. Czesław Suchanek. „Pamiętam dzień co światła krąg roztoczył nad umysłem mym” – Pieśń 203.

Był to początek naszej drogi za Panem. Do Polski jeździliśmy zawsze co dwa lata, do Krakowa na Konwencję Generalną. Byliśmy także na konwencjach: w Łodzi u braterstwa Świątczaków i Pawłowie na Lubelszczyźnie. Jeździliśmy często w różne strony Polski odwiedzając braci. Dwa razy w miesiącu jeździliśmy do Liberca, gdzie był mały Zbór Ludu Pana. Tam przyjeżdżało dość dużo braci z Polski, służąc różnymi tematami ze Słowa Bożego. W Czechosłowacji było dość duże prześladowanie ludu wierzącego, nie można było zabierać młodzieży na zebrania do Liberca. Młodzież bała się. W szkole uczono ich inaczej. Na zebrania przychodziły tylko starsze wiekiem osoby. Ci bracia i siostry zakończyli już swą ziemską pielgrzymkę. My zostaliśmy sami, ale bracia o nas pamiętają i otrzymujemy dość sporo listów z Polski. Dość sporo braterstwa z Polski u nas gościło, najczęściej braterstwo Kołaczowie z Miechowa, braterstwo Zdrowakowie, braterstwo Suchankowie, braterstwo Skoczylasowie, braterstwo Jakubowscy, brat Ziemiński i brat Wygnaniec z Łucka na Ukrainie. Ze wszystkimi tymi braćmi połączyły nas mocne więzy miłości. Dziękujemy Panu Bogu w modlitwach za wszystkie dary, które otrzymaliśmy, za to że nam błogosławił i nasi współbracia tej samej kosztownej wiary Jezusowej podnosili nam ręce w chwilach prób i doświadczeń.

Doczekaliśmy z żoną dni, o których mówi Kaznodzieja Salomon w 12 rozdziale. Teraz przyjeżdża do nas brat Adam Duda z Nowego Targu. Brat Adam pracuje w Pradze jako murarz i przywozi nam budujące wykłady ze Słowa Bożego na taśmach magnetofonowych. Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni. Pan Bóg przedłuża nam życie. Teraz mam 77 lat i siły mnie opuszczają, jednak dziękujemy Panu Bogu naszemu za wszystkie dary nam dane. Dziękujemy również Redakcji „Na Straży” za pracę i miłość, którą od Was otrzymujemy i budujące wykłady ze Słowa Bożego. Modlimy się Kochani za Wami i prosimy w modlitwach za nami wszystkimi – 4 Mojż. 6:24–26. Decin, styczeń 1999.

Miloslaw i Lenka Provaznikovi

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Melbourne, 25 maja 2015

Pragnę podzielić się z braćmi i siostrami tym, co jeszcze pozostało w mojej pamięci.

Wiele skorzystałem z przeczytanych wspomnień naszych drogich braci i sióstr, których życie nie było łatwe, ale ich świadectwa wzmocniły wiarę wielu i również wzmacniają moją wiarę, gdy widzę, że Pan Bóg nikogo nie opuścił, kto ufa i prosi o pomoc.

Moje młode lata i całe życie również składało się z różnych trudności i doświadczeń. O jakże dziękuję mojemu kochanemu Panu i najdroższemu Ojcu Niebieskiemu za opiekę i ochronę na drodze mego poświęcenia, zdając sobie sprawę, że w życiu ludu Bożego nic nie dzieje się z przypadku.

Urodziłem się 5 stycznia 1926 roku w Trzebionce koło Trzebini, w przemysłowym okręgu śląskim w niezamożnej rodzinie. W odległym o 6 km od naszego domu Chrzanowie pełną parą pracowała pierwsza w Polsce fabryka lokomotyw. Następnie w Trzebini, w odległości 1,5 km od nas, rafineria produkowała benzynę, naftę, parafinę, asfalt i różne oleje. Niedaleko znajdowała się również elektrownia, kopalnie węgla: „Artur”, „Zbyszek” i „Matylda”, cementownia, huta cynków i stali oraz fabryka dachówek.

Pamiętam, że w naszym domu na święta narodzenia Zbawiciela oraz na Wielkanoc atmosfera była bardzo pobożna. Mama pilnowała, żebyśmy na każdą okazję szli z siostrą do kościoła. Budziła siostrę o dwa lata młodszą ode mnie, aby na dwunastą w nocy szła na pasterkę. Święta narodzenia naszego Pana były zawsze radosne, a przed świętami wielkanocnymi atmosfera stawała się znacznie poważniejsza, a nawet smutna. Mama śpiewała o męce Pańskiej i co jakiś czas płakała. Ja szybko nauczyłem się tej pieśni i śpiewając z mamą, też płakałem, gdyż wpływało to na mnie kojąco. Pewnego razu ciocia, mamy siostra, namówiła mamę, aby mi kupiła skrzypce, gdyż jej syn, a mój kuzyn chętnie nauczy mnie grać. Chodziłem 4 lata do Myślachowic do tego kuzyna na naukę, która potem zaowocowała. W tym czasie ksiądz o nazwisku Para z pobliskiego kościoła słynął z ładnych kazań, które wielu ludziom trafiały do serca. Słuchając jego przemówień, wielu parafian rozrzewniało się, a ja razem z nimi, bo człowiek ten mówił pięknie i przekonująco, a jego kazania miały podstawy Słowa Bożego, z którego zawsze cytował jakieś fragmenty. Ale to uświadomiłem sobie dopiero po latach, kiedy już sam czytałem Pismo Święte. Pewnego razu, kiedy czekałem na lekcję nauki u mojego kuzyna, zauważyłem, że u nich na stole leży czarna gruba księga oznaczona na okładce złotym krzyżem. Bardzo mnie to zaciekawiło i zapytałem ciocię, co to za księga. Ciocia odpowiedziała mi: Przeczytaj ją, to się dowiesz, bo nasz ksiądz nie mówi nam, co to za księga, wiem tylko, że nosi nazwę Pismo Święte. Wtedy zapytałem, czy mógłbym ją wypożyczyć, lecz odrzekła, że one właśnie teraz czyta swojej rodzinie, lecz powiedziała, że można kupić takie Pismo Św. za 2 złote i 50 groszy. Jako jeszcze dziecko, miałem uskładane w metalowej puszce (skarbonce) około dwa złote, bo jak jeździł lodziarz, to brałem 10 groszy, aby czasem zjeść loda, ale od czasu, kiedy moim marzeniem i planem stało się nabycie Pisma Świętego, to gdy słyszałem trąbkę przejeżdżającego lodziarza, postanowiłem w tym czasie oddalać się od domu, aby uniknąć pokusy. Brakowało mi półzłotówki do nabycia mojej własnej Biblii. Uprosiłem więc mamę, która dołożyła mi brakujące grosze i poszliśmy z ciocią do siostry Kaletowej, aby kupić Pismo Święte. To był rok 1937 lub 38. Teraz już byłem szczęśliwy, czytając Nowy Testament, bo dowiadywałem się wielu rzeczy, o których przedtem nigdy nie słyszałem – o pięknych naukach Pana Jezusa i apostołów. W szkole raz w tygodniu mieliśmy lekcje religii i zawsze otrzymywałem na świadectwie stopień bardzo dobry. Pewnego razu, podczas święta narodowego, wszystkie okoliczne szkoły poszły na pola miechowskie, było tam dużo wojska, artylerii, karabinów maszynowych, a także lotnictwo, dwupłatowce. Odbyła się tam również msza polowa – biskup z Krakowa błogosławiąc, kropił wodą święconą, wojsko, armaty i cały sprzęt wojenny. Ponieważ czytałem Pismo Święte, wiedziałem, że szóste przykazanie wyraźnie mówi: Nie zabijaj, dlatego ten pokaz w czasie święta narodowego bardzo mi się nie podobał. Na następnej lekcji religii ksiądz nas zapytał: Podobał wam się ten pokaz na polach miechowskich? – Wszyscy odpowiadali, tak! Bardzo! Wtedy ja podniosłem rękę do góry i powiedziałem, że mam pytanie. Jakie, Lesiu? – spytał ksiądz. – Bo Pan Jezus w Piśmie Św. poucza, że nie tylko nie wolno zabijać, ale nakazuje miłować nawet nieprzyjaciół. A my, katolicy, z katolikami niemieckimi, litewskimi i czeskimi bijemy się i zabijamy jeden drugiego. Niech mi ksiądz wybaczy, ale ja nie mogę zrozumieć, jak można kropić święconą wodą i błogosławić wojsko oraz przedmioty zbrodni, które mają zabijać naszych bliźnich o tych samych przekonaniach religijnych? Ksiądz był zdezorientowany; wyraźnie nie spodziewał się takiego pytania, podszedł do mnie, a ja stanąłem obok ławki. Wtedy przytulił mnie do siebie i powiedział: Lesiu, jesteś za młody, aby to zrozumieć, a ja ci tego nie wytłumaczę, lecz jak dorośniesz, to zrozumiesz.

Ciągle dobrze pamiętam wiele szczegółów z tych dawnych czasów, a obecnie, po przeczytaniu wersetu „Manny” szybko zapominam jej treści. Taki to jest ten niedoskonały człowiek.

W szkole, do której chodziłem, uczyły się również dzieci braterstwa Maliszewskich, Janek i Zosia. Bardzo ich lubiłem, gdyż wyróżniali się swoim grzecznym zachowaniem. Ale chłopcy ich nie lubili, a dziewczynki stroniły od nich. Często chłopcy znęcali się nad nimi i w końcu przyszedł dzień krytyczny: Zosia miała długie warkocze i jeden chłopiec z naszej szóstej klasy złapał za Zosi warkocze, kopał ją i wołał jak do konia. Wtedy już nie wytrzymałem, doszedłem do niego i mówię: Zostaw ją w spokoju, a on odwrócił się i szybko wymierzył mi mocny policzek. W tej szamotaninie podbiłem mu oko. Potem tego żałowałem i przeprosiłem go. Sprawa jednak trafiła do kierownika szkoły, ale ponieważ dziewczynki były za mną, to mnie uratowało, że na świadectwie nie obniżono mi stopnia ze sprawowanie. Od tego czasu Janek i Zosia Maliszewscy mieli spokój w szkole. To były moje pierwsze kroki do Prawdy. Zaprosili mnie na pierwszą niedzielną szkółkę do Chrzanowa, na Kąty. Tam zobaczyłem inny świat; dzieci grzeczne, uprzejme, żadne nieprzyzwoite słowo nie wychodziło z ich ust, nabożny śpiew i jakże wymowne modlitwy. Tę szkółkę prowadził brat Mikołaj Grudzień, który rozpalił jeszcze bardziej moją pierwszą miłość do Stwórcy, do Pana Jezusa oraz do Pisma Świętego.

Pamiętam, że posadzili mnie w pierwszej ławce, w której siedzieli również kochani bracia: Henryk Kamiński, Henryk Grudzień, Stanisław Grudzień i Stefan Grudzień. Do czasu wybuchu wojny byłem na szkółce tylko trzy razy. Później otrzymałem od brata Maliszewskiego Tomy; czytając je, sprawdzałem każdą stronę z Biblią, czy tak się rzeczy mają. Po jakimś czasie czytałem te Tomy po raz drugi, a potem trzeci. Trwała wojna. Przestałem chodzić do kościoła. Tata był obojętny na sprawy religijne, ale mama w domu stwarzała napiętą atmosferę, nie chcąc dopuścić nawet myśli, aby jej syn odszedł od wiary Kościoła katolickiego. Gdybym wiedziała, że ta Biblia zrobi taki zamęt w twojej głowie, to bym ci nie dodała nawet jednego grosza na twoją Biblię– mówiła. Był rok 1942. Jednego dnia idę do księdza na plebanię, aby się wypisać z Kościoła katolickiego, o czym w domu nikomu nie wspomniałem. Ksiądz proboszcz wiedział już, co mi się nie podoba w Kościele katolickim, a mimo to zadał mi pytanie: A co ci się nie podoba w naszym Kościele? – Dużo rzeczy, odpowiedziałem. Jakie? – Proszę księdza, przecież dużo parafian dookoła wie o niemoralnym zachowaniu się księdza proboszcza, a nauki, którymi karmicie nas, to nie są nauki Chrystusowe ani biblijne. Ksiądz proboszcz siedział wtedy przy swoim biurku i miał otwartą grubą księgę oraz jakieś dokumenty rozłożone na pulpicie, a koło nich stał otwarty kałamarz i pióro. Kiedy usłyszał z moich ust o swojej niemoralności, potrącił ręką kałamarz, który rozlewając się zalał księgę i wszystkie rozłożone tam dokumenty. A w domu mama daje mi do wyboru: Albo będziesz chodził do kościoła, albo wyjdziesz z naszego domu. Wybrałem to drugie. Mama spakowała mi do kartonowego pudełka parę butów, spodnie i dała piętkę chleba na drogę. Była wtedy zima, czas wojenny, pomyślałem: Pójdę na stację kolejową w Trzebini i może tam przenocuję, a rano pójdę do Chrzanowa, do urzędu pracy i poproszę, aby mnie wysłali do Niemiec. Szczęście, że tata rozpoczynał pracę o 22.00, a kończyło 6 rano. Dowiedział się od mamy o moim opuszczeniu domu i poszedł mnie szukać po okolicy, wołając: Leszek, wracaj do domu! Przyszliśmy razem z tatą do domu i tata zapytał mamę: Co chcesz od tego chłopaka? Rozbieraj się, Leszek i wchodź do łóżka.

Nadszedł dzień mojej decyzji; umówiliśmy się z bratem Maliszewskim, że w łazience fabrycznej udzieli mi chrztu. Było tam dziesięć kabin, on wybrał kabinę z nr 7, w której do wanny nalał już wodę. W kabinie było ciepło, ale woda była lodowata, bo to była zima. Brat Maliszewski powiada, że w południowym oceanie, gdzie są ciepłe wody, pływają leniwe ryby i ledwo się ruszają, natomiast na północy, w zimnych wodach, są stale w ruchu. Ty musisz być gorliwym chrześcijaninem, nie śpiącym, więc natychmiast go zrozumiałem i wszedłem do wody, a po wyjściu ani razu nie kichnąłem. Podziękowałem bratu Maliszewskiemu za usługę i wracając do domu, na torach kolejowych rozstaliśmy się. Tego dnia nigdy nie zapomnę; idąc w stronę domu, śpiewałem pieśni i modliłem się na głos, dziękując Panu Bogu, że pozwolił mi wejść na drogę za Jezusem i prosząc Go również o dalszą opiekę w tej cudnej wędrówce za wodzem naszego zbawienia.

Przyszedł z kolei dzień, że zaciągnęli mnie do służby przeciwpożarowej, dali mundur strażacki i raz w tygodniu chodziłem na naukę i ćwiczenia. Moja grupa ludzi była na wypadek nalotu lotniczego, a naszą bazą była strażnica. Na wypadek nalotu, słysząc alarm, mieliśmy wszyscy natychmiast stawić się w strażnicy. Długo nie trzeba było czekać; słyszę alarm, a ja, zamiast do strażnicy, biegnę do kopalni Matylda. Tam już siedziała grupa ludzi, więc usiadłem obok nich i w tym momencie, patrząc na wierzę wyciągową, przyszła mi myśl, że przecież tutaj jest bardzo niebezpiecznie. Wstałem więc i udałem się w stronę rafinerii, gdzie niedaleko znajdował się schron fabryczny. Przeszedłem koło niego tam i z powrotem, usiadłem na betonowych schodach, ale szybko wstałem, bo wyjący alarm nie dawał mi spokoju. Udałem się w stronę garaży, gdzie stał mocny żelazno-betonowy bunkier, z którego wyszedł zdesperowany komendant straży, wyciągnął rewolwer, odbezpieczył i krzyczy: Brać tę pompę i uciekać! Ktokolwiek usłyszał jego krzyk, zaczął biec i mniej więcej po kilku minutach ucieczki, zmęczeni, stanęliśmy pod wysokimi topolami. Z daleka słychać było ten sam alarm, a ja zamiast w strażnicy, stoję na polu ziemniaczanym. Za kilka minut z dala nadlatuje szybki samolot, robi trzy okrążenia w koło i wybiera drogę na północ w stronę Olkusza. Po krótkiej chwili wraca i wypuszcza coś, co wydaje czarny dym unoszący się w powietrzu. Teraz coraz bardziej potęguje się huk samolotów, a za chwilę wydaje się, że świat się kończy. Świst spadających bomb i powtarzający się huk wybuchów i detonacji sprawiał straszne przerażenie. Zdawało się, że ziemia się rusza i pęka. Po jakimś czasie wszystko się uspakaja, alarm cichnie, więc jedziemy w stronę palącej się rafinerii, po drodze przejeżdżamy koło naszego domu i widząc z dala mamę, proszę kierowcę o zatrzymanie się, słyszę z niedalekiej odległości moją krzyczącą mamę. Wychodzę z auta i podchodzę do chodzącej w kółko mamy, która krzyczy: Zabili mi Leszka! Staję przed nią i mówię: Mamo, przecież to ja, stoję przed Tobą! A mama nadal krzyczy. W domu ubrałem się w mundur strażacki i szedłem w stronę strażnicy, po drodze dowiedziałem się, że strażnica została zrównana z ziemią, a wszyscy z mojej grupy zabici. Komendant przydzielił mnie teraz do innej grupy, gdzie chłodziłem zbiornik z olejem gazowym, temperatura niesamowicie wysoka od palącego się zbiornika T 8 z benzyną, do którego wchodziło dużo wagonowych cystern z benzyną. Pracując przez kilka miesięcy w laboratorium, wiedziałem, że gdy tygiel zaczyna gotować, następuje samozapłon i wybuch. Natychmiast świecę ostrzegające czerwone światło i przybiega łącznik, któremu mówię: Biegnij i powiedz, żeby szybko zrobili coś z pompą motorową, bo inaczej wszyscy zginiemy. Nasz grupowy, zadzwonił do komendanta, tego, który chciał mnie zabić, że pompa motorowa stanęła. Komendant wydaje rozkaz: wszyscy mają się udać do domu robotniczego i zameldować, jak tylko pompa zacznie pracować. Na nasze miejsce dał drużynę z jedenastoma strażakami, którzy mieli czuwać nad bezpieczeństwem. Ale w krótkim czasie nastąpił wybuch, ukazał się wielki ogień i dym, a rano po tych jedenastu strażakach znaleźliśmy tylko metalowe siekierki. Przez następne dwa tygodnie nikt nie zdejmował ubrania i co cztery godziny obowiązywały zmiany grup zabezpieczających spokój i bezpieczeństwo w okolicy.

Dymy z płonącej rafinerii były podobno widoczne nawet w Częstochowie. Kiedy ognie zostały ugaszone, poszedłem zobaczyć narzędziownię, w której ostatnio pracowałem, a przy boku której znajdowało się dziesięć kabin do kąpieli. Podszedłem do łazienek i ku memu zdziwieniu zobaczyłem tylko jedną kabinę niezniszczoną, była nią kabina nr 7, właśnie ta, w której brat Maliszewski udzielił mi symbolu chrztu. Zadałem sobie znowu pytanie: Czy to jest następny przypadek? – Na pewno NIE! Był to już następny cud na mojej drodze do Prawdy.

  1. Mógłbym być zabity wraz z innymi ludźmi na kopalni Matylda.
  2. Mógłbym stracić życie wraz z moją drużyną w strażnicy.
  3. Mógłbym być zabity przez zdesperowanego komendanta.
  4. Mógłbym być wraz z całą drużyną spalony.
  5. Mógłbym również być zabity w schronie przyzakładowym, wraz z 47-ma ludźmi.

Na drodze do Prawdy doznałem wielu doświadczeń, ale zawsze wyrywał mnie z nich Pan. A słowa Psalmu 31:16: „W rękach twoich są czasy moje; wyrwijże mię z ręki nie przyjaciół moich, i od tych, którzy mię prześladują” są odzwierciedleniem mojej drogi za Panem. To nie moja zasługa, że jeszcze żyję, to mój Zbawiciel zawsze orędował i oręduje za mną, a wszystkim tym kierował mój ukochany Ojciec Niebieski, któremu niech będzie cześć, chwała i uwielbienie, teraz i na wieki wieków. Amen.

1 Sam. 7:12: „Tedy wziął Samuel kamień jeden i postawił go między Masfa a między Sen i nazwał imię jego Ebenezer, mówiąc: Aż póty pomagał nam Pan”.

Drodzy Bracia i Siostry!

Trzymajmy się razem i nie ulegajmy różnym pokusom i podszeptom. Pamiętajmy, dzięki komu zrozumieliśmy głębię Słowa Bożego. On właśnie jest tym skromnym sługą, którego Pan postawił nad czeladzią swoją. Miejmy szacunek dla jego pracy i wykładów Słowa Bożego. Jego dzieła, któremu poświęcił większą część swego życia, nikt z ludzi nie jest w stanie poprawić. Niech Pan ma Was wszystkich w swojej opiece.

 

R- ( r. str. )
„Straż” / str.