Na Straży

Moja droga do Prawdy i życie w Prawdzie

Nazywam się Leokadia Sablik, z domu Wawrzyniak, znana jako Losia. Urodziłam się 22 października 1928 roku we Wrześni, w województwie poznańskim, w rodzinie rzymskokatolickiej. Niewiele zostało w pamięci i nawet niechętnie wracam do niektórych szczegółów, dlatego tutaj opiszę w dużym streszczeniu. Na wstępie chcę zaznaczyć, że nigdy wcześniej nie miałam zamiaru opowiadać o sobie i o tym, jak pokochałam Prawdę i drogę za Panem Jezusem, choć zawsze chętnie idę tą drogą, którą szedł nasz Wódz (Hebr. 12:2).

Moja droga do poświęcenia zaczęła się już we wczesnym dzieciństwie. Nie miałam rodzeństwa, więc życie wiodłam jako samotnik. W 1930 roku, gdy miałam 2 latka, mój Tato spotkał ludzi, którzy głosili Ewangelię i się tym zainteresował. Wkrótce zostawił Kościół katolicki i tak samo zaczął głosić o Królestwie Bożym.Takie postępowanie Taty wzburzyło całą rodzinę mieszkającą też we Wrześni oraz znajomych.

Rodzina była przerażona, że mają wśród siebie „sekciarza”. Wstydzili się, a moja Mama znalazła się, jak mówi przysłowie „między młotem a kowadłem”! Musiała znosić wiele, wiele problemów! Gdy przyszła niedziela, szła ze mną do kościoła, a Tato szedł w inną stronę! Było mi bardzo smutno, nie rozumiałam, dlaczego tak jest? Po jakimś czasie i wielu rozmowach z mamą mój Tato zdjął ze ścian „święte” obrazy (szybko rozniosło się, że tak zrobił). Tato wskazał Mamie, że jest napisane w 2 Księdze Mojżeszowej 20:3-6, że Pan Bóg tego sobie nie życzy!

Miasto Września nie miało dla wszystkich swoich mieszkańców stałej pracy, toteż wielu było na bezrobociu. A Tato, znany już jako „sekciarz” (tak byli nazywani innowiercy), tym bardziej nie mógł znaleźć pracy i nie było w domu pieniędzy, aby zapłacić komorne. Przyszło zawiadomienie, że jak nie zapłacimy, będzie eksmisja i to na ulicę. Ksiądz powiedział: Jak Wawrzyniak powiesi na ścianę z powrotem obrazy i będzie znowu chodził do kościoła, to będzie mógł dalej mieszkać, choć nie ma pieniędzy, by zapłacić. Jednak ani obrazy nie wróciły na ściany, ani Tato do kościoła. Nastąpiło, co miało nastąpić i wszystko z mieszkania znalazło się na ulicy! Tato uruchomił taki żelazny piecyk, by Mama mogła ugotować coś do jedzenia. Ja ten widok przyjęłam jako coś ekstra, więc wołałam głośno: „Pod gołym niebem! Pod gołym niebem” i wesoło podskakiwałam. Miałam wtedy około 5 lat. Mama ciężko przeżywała taką sytuację i nasz los.

Miasto nie dało nam zastępczego mieszkania, choć były tak zwane baraki dla biedaków. Moja Mama gotowała na ulicy – proszę sobie taki widok wyobrazić. Dziwne było to „mieszkanie”. Równie dziwne było to, że nie znalazł się nikt współczujący, by poratować mieszkańców z ulicy! Wielka znieczulica i fanatyzm religijny pozwoliły innym być obojętnym na ten nasz los!

Mieliśmy jednak działkę miejską (400 m2), a na niej altankę, więc Tato zaczął przewozić na małym wózku czterokołowym rzeczy z mieszkania: dwa łóżka, szafkę ubraniową, kredens kuchenny, potem ten piecyk żelazny. I gdy Tato jakoś to poupychał, a zobaczyli to ludzie nam nieżyczliwi, poszli do starosty miasta powiedzieć, że ten „sekciarz” mieszka na działce! Starosta zjawił się i pyta: „Kto ci pozwolił tu mieszkać”? Nie wiem, jak potoczyła się ta rozmowa. Myślę, że Pan widzi z Nieba wszystkich ludzi (Psalm 33:13-15) i pokierował umysłem starosty tak, że ten w końcu powiedział: „No to zostań tu, ale będziesz stróżem tych działek, aby nikt obcy ludziom, czyli działkowcom, nie kradł i nie niszczył”. Nie wiem, ile tych działek było. Ostatecznie starosta pozwolił jeszcze jednej rodzinie zamieszkać na ich działce, aby był drugi stróż na zmianę z Tatą.

I tak mieszkaliśmy. Jak przyszła pierwsza zima, to mróz bardzo nam dokuczył. W nocy, gdy w piecyku nie było ognia, pierzyna sztywniała. Mój Tato w 1920 r. był na wojnie polsko-rosyjskiej i ustrzelili mu dwa palce w lewej ręce. Upłynęło już tyle lat i wciąż oczekiwał należnej mu renty wojennej. Na wiosnę po tej trudnej zimie przyszła decyzja i… zaległa należna renta.Tato się ucieszył, bo mógł kupić cegłę, trociny do ocieplenia itd. Dziękował Panu Bogu, że potrzebna pomoc przyszła właśnie w tym trudnym dla nas czasie!

Na działce mieszkaliśmy od 1934 r. (nie jestem pewna co do roku) aż do północy z dnia 8 na 9 grudnia 1939. Może trochę opiszę, jak wyglądało życie w takich warunkach:

– nie było światła, tylko lampa naftowa, albo świeczki, a raz w miesiącu, jak była ładna pogoda, to świecił księżyc

– nie było wody – trzeba było do wiadra napompować ze studni, do której szło się poza działkę

– nie było łazienki, gdzie by się można umyć, tylko miska, do której się nalewało trochę wody

– za ubikację służyło nam wiadro i gnojownik, czyli miejsce, gdzie były gromadzone różne odpadki

Jak nie mając stałej pracy, utrzymać 3-osobową rodzinę? Tato kochał Prawdę, Pana Boga i Pana Jezusa, więc na pewno wielokrotnie modlił się, by znaleźć rozwiązanie. Całkowicie poświęcił swój czas na życie działkowe i zaczął mądrze uprawiać wszystko, co było można, to jest krzewy, drzewa, owoce, jarzyny. Starał się korzystać z każdej wiedzy – jak posadzić, aby się na tym skrawku wszystko zmieściło, a gdy pięknie urosło, Mama szła do miasta, do wybranych przez siebie domów, by jak najwięcej sprzedać, a pieniądze odłożyć na potrzebne zakupy. Niestety, nie było to wystarczające.

Koło Wrześni był wielki majątek i pola uprawne, więc gdy było lato, po zbiorach, zanim zaorano, wolno było iść potrzebującym i nazbierać sobie, co pozostało po żniwach. Tato brał mnie, rower i worki i zbieraliśmy kłosy z ziemi. Potem to suszył, ręcznym cepem wymłócił i jechał do młyna, żeby mu tam to zmielili i żebyśmy mieli mąkę I-klasa do gotowania i pieczenia chleba. Reszta, czyli mąka poślednia i otręby, było potrzebne między innymi dla królików, które Tato hodował. Potem przyszedł wrzesień, to jest czas wykopywania ziemniaków. Gdy pracownicy wjechali maszynami i wybrali, co było w ziemi, znów biedni ludzie mogli wydobyć pozostałe ziemniaki – Tato i ja też zbieraliśmy tak długo, aż uzbieraliśmy tyle, ile było potrzebne na zimę. Potrzebny był też zapas opału, żeby było ciepło w zimie. Leśniczy w pobliskich lasach wskazał miejsca, gdzie były opadłe z drzew suche gałęzie oraz szyszki. Zwoziliśmy to do altanki. Pozwalano także biednym zbierać węgiel, który rozsypał się przy rozładunku z wagonów na bocznicy kolejowej. Korzystaliśmy i my z tego „przywileju”. Więc w altance było drzewo, szyszki i węgiel, ziemniaki, jarzyny i owoce z działki, mąka – można było się już„nie bać zimy”!

Moją Mamę znałam dosyć krótko. Pamiętam, że dla ulgi piła wciąż zioła, których zapach roznosił się po altanie. Warunki, w jakich przyszło jej żyć, sprawiały na pewno wewnętrzny ból, smutek – co też być może spowodowało rozwój choroby wątroby i woreczka żółciowego. Pomoc lekarska nie była taka oczywista. Boleści i ataki nasilały się. Bardzo płakałam, bo mi było żal, że Mama tak cierpi! W lipcu 1938 roku pogotowie zabrało Mamę do szpitala, nie we Wrześni, tylko 22 kilometry dalej, do Gniezna, bo tam lekarze operowali takie schorzenia. Niestety, choroba była już nie do opanowania – Mama zmarła na stole operacyjnym 29 lipca 1938 roku – miała 51 lat.

To był dla mnie prawdziwy „szok”! Nie ma mojej Mamy! Byłam przyzwyczajona, że nie mam koleżanek – nikt do mnie nie przychodził, bo nie było gdzie – a teraz jeszcze nie ma mojej Mamy! Jako dziewięcioletnia dziewczynka (9 lat i 9 miesięcy), zaczęłam ciężki i smutny etap mojego życia – życia samotnika. Tato pocieszał mnie słowami Pana Jezusa, który gdy był na ziemi mówił, że jest zmartwychwstaniem i życiem, a – „kto wierzy żyć będzie” (Jan 11:25,40). Mówił: „Przyjdzie zmartwychwstanie i twoja Mama też zmartwychwstanie, to wszystko będzie naprawdę. Zobacz: jak wiosna przychodzi wszystko na nowo wstaje do życia i tak też będzie, że otworzą się groby i umarli wyjdą” (Jan 5:28,29). Od tego czasu uwierzyłam i pokochałam Pana Jezusa na zawsze! A każdy wiosenny ranek do dziś mówi mi: Wierz, że Pan Jezus przez swą miłość doprowadzi wszystkich do życia!

W rok później, w sierpniu 1939 r. codziennie docierały straszne wieści, że zbliża się jakaś wojna. Została ogłoszona mobilizacja dla wszystkich mężczyzn. Mój Tato musiał się zbierać i zostawić mnie samą. Zanim dotarł do właściwej jednostki w Kutnie, to już armia niemiecka zajęła te tereny, a Tato został wzięty z innymi do niewoli, która trwała do połowy października 1939 r. Z dnia na dzień wyglądałam powrotu mojego Taty! Byłam sama w naszej altanie! Nikt z rodziny mnie nie wziął do siebie. Żaden człowiek nie zainteresował się mną, więc musiałam żyć nie jak dziewczynka, ale jak dorosła gospodyni. Musiałam palić w piecyku, karmiłam króliki i pewnie coś tam jadłam z ogrodu, ale niewiele pamiętam z tego czasu, gdy Taty nie było, oprócz tego, że jak tylko przejeżdżał jakiś transport przez Wrześnię, wchodziłam na drzewo i wołałam: Tato, Tato, wracaj do mnie! Gdy w końcu jeńcy zostali wypuszczeni na wolność każdy jak mógł wracał do swoich. Powrót był trudny. Byli bardzo zarośnięci, nie do rozpoznania! Tato, gdy się znalazł we Wrześni, poszedł do znajomych i powiedział: Ja u Was posiedzę, a wy poszukajcie Losię i tu ją przyprowadźcie, żeby się mnie nie wystraszyła. Usiadł w pokoju i czekał na mnie. Nie wiedziałam, po co oni mnie wołają do siebie, ale poszłam i przez uchylone drzwi zobaczyłam, że ktoś tam siedzi i krzyknęłam: „To chyba Tato, tak to jest Tato, Tato! Więc wleciałam do tego pokoju, do TATY i padłam mu w ramiona – pełna wielkiej radości, że wrócił. I z tąradościąjużwe dwoje wróciliśmy do naszej altanki.

W listopadzie zaczęły się nowe problemy. W mieście zostały rozwieszone plakaty z ogłoszeniami, by wszyscy mężczyźni mieszkający we Wrześni zgłosili się do Urzędu Miejskiego, aby się zarejestrować. Gdyby ktoś z Polaków zabił lub znęcał się nad jednym Niemcem, to z zorganizowanego w Magistracie miejsca dla zakładników zostanie rozstrzelanych piętnastu Polaków. Znowu, jak przyszła kolej na Tatę, musiał tam z innymi czekać od wieczora aż do rana, czy będzie spokój, czy tragedia. Listopad minął i nie stało się nic z tego, czego spodziewali się Niemcy.

Grudzień 1939 roku przywitał znowu innymi wieściami: Będą wysiedlać.Tylko nikt nie wiedział kogo? Baliśmy się wszyscy. W nocy z 8 na 9 grudnia 1939 r. około północy usłyszeliśmy krzyk: Otwierać i wynosić się! Przyszli we dwóch: Niemiec i volksdeutsch. Volksdeutsch powiedział do Taty: Masz 5 minut.Tato musiał uporać się z tym, żeby mnie szybko nie tylko obudzić, ale też i ubrać. Gdy chciał wziąć zwiniętą pierzynę, do powleczki której powkładał moje ubrania, ten krzyknął: „Może wszystko chcesz wziąć?” i wygonił nas. Zostaliśmy poprowadzeni do stojącego na stacji kolejowej transportu wysiedleńców z Poznania. Za chwilę pociąg ruszył i zatrzymał się w miejscowości Koniecpol (radomskie).

W tym miasteczku nad Pilicą większość mieszkańców to byli Żydzi. Musieli teraz rano stawiać się na małym rynku i stojąc, śpiewać hymn żydowski (o melodii naszej Pieśni 216 „Przyszła chwila dla Syonu”). Potem maszerowali na miejsce pracy, robili porządki – bez narzędzi, tylko rękami. Straszny był to widok! Gdy nas wygnali z wagonów, zostaliśmy rozdzieleni po mieszkaniach w tej miejscowości. Wysiedleńcy w większości byli ludźmi z tak zwanej „inteligencji”, ludzie bogaci, wykształceni z Poznania.Trudno im było przyjąć ten stan. Wzięli ze sobą tylko to, w co się ubrali – zostawiając cały swój dobytek. Nie mogli przyzwyczaić się do obecnego nędznego życia.

Dla wysiedleńców była jedna wspólna stołówka, gdzie rano dawali wydzielony kawałek chleba i w butelce 1/2 litra chudego mleka, a w południe ze zmarzniętych kartofli troszeczkę zupy. Dlaczego ze zmarzniętych? Był już duży mróz, a ziemniaki nie były zabezpieczone przed nim, więc gotowali zupę ze zmarzniętych – trudno było ją zjeść. Byliśmy głodni, więc my, dzieci chodziliśmy do sąsiednich wiosek, aby prosić o kawałek chleba. Ludzie, choć Polacy, byli źli na wysiedleńców i przeganiali nas mówiąc: „Niemców żeście wpuścili, a teraz jeszcze chleba chcecie?”. Nie chcieli nas poratować! Nawet złymi psami przeganiali! Smutne to było, ale prawdziwe.

Minęła zima i w marcu 1940 roku Niemcy ogłosili, że szukają ochotników do pracy w Niemczech. Nikt się nie zgłosił! Na taki obrót sprawy zarządzili w kwietniu 1940 roku obławę – z trzech stron (z czwartej była rzeka Pilica, przez którą trudno było uciekać) otoczyli miasteczko czołgami i stali z karabinami maszynowymi. O godzinie 4 rano usłyszeliśmy krzyk: „Otwierać” i wszystkich, którzy byli w mieszkaniu, wyganiali, krzycząc: „Wynocha!”. Pakowali nas na samochody, takie, które dzisiaj już nie są znane – służyły one do przewozu bydła i koni. Zatłoczone auta pojechały do Radomska, a stamtąd dalej na stację. Załadowani zostaliśmy do wagonów towarowych, które były bez okien, bez ubikacji. Pociąg pędził tak, by nikt nie uciekł.

Dowieźli nas do Monachium w Bawarii. Z pociągu zostaliśmy przeprowadzeni do obszernych hal.Tam nas rozdzielili – osobno mężczyźni i osobno kobiety z dziećmi. Kazali się rozebrać do naga. Dostaliśmy „nowe ubrania” – pasiaki więzienne. Kobietom i dzieciom zostały nałożone czepki gumowe, do których wpompowany został gaz trujący robactwo. Mężczyzn ogolili ze wszystkich włosów ‘na glacę’. Tatę poznałam dopiero po głosie. Wieczorem wróciły worki z naszą odzieżą, ale wszystko było tak pomieszane, że trudno było znaleźć swoje rzeczy i każdy długo szukał. Okropny to był widok!

Byłam bardzo wystraszona, żeby znowu nie zabrali mi Taty, więc kurczowo trzymałam się jego spodni. Staliśmy jak bydło na targowisku. Niemcy rozglądali się, aby sobie upatrzyć i wybrać odpowiednich robotników. Podszedł gospodarz, czyli „szef” (odczułam tu znowu pomoc Bożą nade mną – jak w Psalmie 68:5-6), spojrzał na nas i przez tłumacza powiedział do Taty: Jesteś duży, to będziesz pracował z końmi, a ty mała będziesz w domu pomagać i bawić małą córeczkę – i tak było przez 5 lat wojny!

Wykonywałam różne prace. Paliłam w piecu centralnego ogrzewania, pilnowałam pasących się krów, woziłam jajka do skupu (po 100 szt. w koszu), przywoziłam zakupy kucharce, karmiłam ryby w stawie, przywoziłam w beczce 50 l serwatki dla świń, pomagałam przy sianokosach. I rzeczywiście opiekowałam się małą córeczką gospodarzy. Pracowało się od 4 rano do 22. Trudny to był czas. Trzeba się było szybko uczyć różnych czynności i nie można było powiedzieć: Nie zrobię albo nie potrafię.

W końcu jednak wojna się skończyła. Przeżyliśmy i mogliśmy wrócić do kraju. Wróciliśmy do Wrześni. Miasto nie było mocno zniszczone. W magistracie nas zameldowano, ale nie dostaliśmy mieszkania, tylko dokwaterowano nas tam, gdzie było mało osób – otrzymaliśmy, ja i Tato, pokój w mieszkaniu przy ul. Staszica 6. Był tam mały piecyk, aby coś ugotować, myliśmy się w misce. Warunki trudne. Tato początkowo nie miał pracy, a potem zatrudnił się przy budowie obiektów Targów Poznańskich – 50 km od Wrześni. Wychodził rano koło 5, wracał około 20. Ja pełniłam rolę gospodyni w domu.

Mój tato kochał społeczność i całą wojnę tęsknił do spotkań przy Biblii. Znał zbory w Poznaniu, Swarzędzu i Gnieźnie. Gdy tylko był wolny od pracy, jeździliśmy na takie spotkania. Ja także bardzo polubiłam te badania i rosła we mnie miłość do Prawdy. Ten czas dobrze wspominam i myślę o tych zebraniach z radością i przyjemnością. Z początkiem 1946 roku podjęto rozważania nad ofiarą Pana Jezusa i szczegółowe badania z broszurką o Wielkanocy. W moim sercu zamieszkał Pan Jezus. Dostaliśmy zaproszenie na konwencję do Waleńczowa koło Częstochowy (8-10.06.1946 r.). W niedzielę 9.06. w godzinach popołudniowych zapowiedziano zebranie nadzwyczajne – do chrztu – pierwsze ławki przeznaczono dla chętnych. Ja też tam usiadłam. Chrzcił miły brat Walenty Wojtkowski. Każdego roku wspominam ten dzień z Pieśnią 203. To był mój pierwszy ślub – Panu.

Odtąd miałam wiele radości, bo ja samotnik, miałam teraz wiele sióstr i braci. Każdy wolny czas spędzaliśmy na konwencjach, zebraniach i w gościnie u miłych braterskich rodzin. Rodziły się przyjaźnie. To był dla mnie przedsmak Królestwa Bożego.

W roku 1948, na jednym w większych zebrań w Poznaniu mój Tato poznał siostrę Janinę Lewandowską, siostrę brata Józefa Lewandowskiego, jednego z współautorów wydanej przez naszą społeczność po raz pierwszy w 1939 roku „Konkordancji Biblijnej”. W roku 9 kwietnia 1949 r. Tato i siostra Janina zawarli związek małżeński, po czym z Wrześni przeprowadziliśmy się do Wrocławia. Tato wraz ze swoją drugą towarzyszką życia przeżyli dokładnie ćwierć wieku. Zmarli prawie równocześnie: Tato 12.04.1974 r., a Janina, jego żona, 25.04.1974 r.

Minęło 5 lat i zdecydowałam się stworzyć własną rodzinę. 18 sierpnia 1951 r. zawarłam drugi ślub – małżeństwo (z br. Karolem Sablikiem). Życie niosło różne chwile. Rodziły się kolejne córeczki, które były naszą wielką radością. Dorastały, układały własne życie. Nasz wspólny małżeński czas (39 lat) minął jak jeden dzień. Na uroczystościach ślubów, w których zdarzało mi się uczestniczyć, życzyłam młodym takiego małżeństwa jak moje. Oboje z mężem byliśmy poświęceni i szliśmy w jednym zrozumieniu za Panem. Badając Słowo Boże, byliśmy „jedno rozumiejący” i także w życiu prywatnym jednakowo myślący.

Ten stan przerwał wypadek samochodowy w dniu 29 lipca 1990 r., około godz.18. Dzień był piękny, słoneczny. Wczesnym rankiem wybraliśmy się – Karol, jego siostra Zdzisia z mężem Julkiem (Zuberowie), kuzynka Bernadka Koterba i ja – na jednodniową konwencję do Zakopanego-Kościeliska. Wiele braterstwa z różnych stron, też z zagranicy, zawitało na to miłe spotkanie. Dzień minął szybko. Odjeżdżaliśmy z tej miłej społeczności szczęśliwi. Krótko potem w miejscowości Jabłonka, 15 km od Kościeliska, doszło do wypadku, w którym zginął mój kochany mąż Karol i jego siostra z mężem. Bernadka i ja zostałyśmy przewiezione do szpitala w Nowym Targu w stanie beznadziejnym (przez 8 godzin nie odzyskiwałam przytomności).

„Nowe życie”

Gdy odzyskałam przytomność, nie pamiętałam wypadku i do dziś ten fakt pozostał wymazany z mojej pamięci. Czas mojego życia po wypadku nazywam „nowym życiem”, bo zostało mi ono cudownie darowane. Myślę, że dzięki modlitwom wielu osób na całym świecie (wiadomość o wypadku rozeszła się szybko i szeroko przez braterstwo goszczące na konwencji). Pan Bóg wysłuchał tych próśb – i wróciłam do życia jeszcze tu na ziemi.

Czym był ten wypadek albo dlaczego się zdarzył? Postanowiłam nie roztrząsać tego – wszystko będzie objawione we właściwym czasie sądu i w sprawiedliwości Bożej każdy odbierze według tego, co czynił w ciele – dobre lub złe. Nic się nie dzieje bez dozwolenia Bożego. Już dawno zdecydowałam zaufać obietnicom Bożym i wypadek tego nie zmienił. Dalsze swoje życie – już bez wspierającego mnie Karola – chciałam wieść nadal na podstawie obietnic Słowa Bożego. Mimo trudności, pragnę okazywać zawsze swąwdzięczność Panu Bogu i wychwalać Jego święte Imię:

„Błogosław, duszo moja, Panu
i wszystko, co we mnie, imieniu jego świętemu!

Błogosław, duszo moja, Panu
i nie zapominaj wszystkich dobrodziejstw jego!

On odpuszcza wszystkie winy twoje,
leczy wszystkie choroby twoje.

On ratuje od zguby życie twoje;
On wieńczy cię łaską i litością.

On nasyca dobrem życie twoje,
tak iż odnawia się jak u orła młodość twoja.

Pan wymierza sprawiedliwość
i przywraca prawo wszystkim uciśnionym.

Objawił Mojżeszowi drogi swoje,
synom Izraela dzieła swoje.

Miłosierny i łaskawy jest Pan,
cierpliwy i pełen dobroci.

Nie prawuje się ustawicznie, nie gniewa się na wieki.

Nie postępuje z nami według grzechów naszych
ani nie odpłaca nam według win naszych.

Lecz jak wysoko jest niebo nad ziemią,
tak wielka jest dobroć jego dla tych, którzy się go boją.

Jak daleko jest wschód od zachodu,
tak oddalił od nas występki nasze.

Jak się lituje ojciec nad dziećmi,
tak się lituje Pan nad tymi, którzy się go boją,

Bo On wie, jakim tworem jesteśmy,
pamięta, żeśmy prochem.

Dni człowieka są jak trawa:
tak kwitnie jak kwiat polny.

Gdy wiatr nań powieje, już go nie ma
i już go nie ujrzy miejsce jego.

Lecz łaska Pana od wieków na wieki
dla tych, którzy się go boją, a sprawiedliwość jego
dla synów ich synów,

Dla tych, którzy strzegą przymierza jego
i pamiętają o wypełnianiu przykazań jego.

Pan na niebiosach utwierdził swój tron,
a królestwo jego panuje nad wszystkim.

Błogosławcie Panu, aniołowie jego,
potężni siłą, wykonujący słowo jego,
aby słuchano głosu słowa jego!

Błogosławcie Panu wszystkie zastępy jego,
słudzy jego, pełniący wolę jego!

Błogosławcie Panu, wszystkie dzieła jego
na wszystkich miejscach panowania jego!
Błogosław, duszo moja, Panu!”
– Psalm 103:1-22

Słowo Boże mówi, że trzeba iść wąską drogą, bo ona wiedzie do zbawienia. „A ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota; i niewielu jest tych, którzy ją znajdują” – Mat. 7:14.

Pan Jezus mówi: „Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie i weźmie krzyż swój, i niech idzie za mną” – Mat. 16:24.

„Trawa usycha, kwiat więdnie, gdy wiatr Pana powieje nań. Zaprawdę: Ludzie sątrawą! Trawa usycha, kwiat więdnie, ale słowo Boga naszego trwa na wieki”– Izaj. 40:7,8.

A Pan Bóg jest blisko nas: „Bliski jest Pan wszystkim, którzy go wzywają, wszystkim, którzy go wzywają szczerze” – Psalm 145:18.

„Bo Ja, Pan, jestem twoim Bogiem, który cię ująłem za twoją prawicę i który mówię do ciebie: Nie bój się. Ja cię wspomogę!” – Izaj. 41:13.

Wierzę w obietnice Boże i one mnie utwierdzają – w tej wierze przeżywam kolejne lata.

Nie ma Karolka, ale nie jestem sama, bo „żyje we mnie Chrystus”, a pomoc drogiego Ojca Niebiańskiego jest zawsze ze mną (Psalm 23).

Na każdy dzień uczę się pomocnych nauk mojego Nauczyciela. Różne decyzje podejmuję „na dzień dzisiejszy” (Mat. 6:25-32). Nie rozważam, co będzie jutro, bo ten jutrzejszy dzień często jest zupełnie inny, niż się spodziewałam – żyję spokojniej. Myślałam, że będę uparcie wracać do wspomnień sprzed lat, ale stwierdziłam, że nie potrzeba – rozmyślanie o sprawach Bożych i życie „duchowe” jest o wiele piękniejsze niż sprawy ziemskie. Bardzo kocham Ojca w Niebie oraz drogiego Zbawiciela Jezusa Chrystusa i jedność społeczności. W miarę możliwości staram się uczestniczyć w życiu społeczności braterskiej: w zebraniach, w konwencjach i w tych mniej miłych uroczystościach – pogrzebach. Zdaje się, że udało mi się uczestniczyć we wszystkich konwencjach międzynarodowych od chyba trzeciej w 1986 r. w Willingen do ostatniej w Szczyrku w 2014 r. Odbyłam też kilkanaście podróży zagranicznych, często na zaproszenie braterstwa albo rodziny, między innymi do Francji, Stanów Zjednoczonych, Izraela, Australii. W związku z tymi podróżami zdarzało mi się świętować Pamiątkę w różnych miejscach, w różnych zborach w Polsce i na świecie. Za to wszystko dziękuję Ojcu w Niebie i Zbawicielowi.

Obchodzone Pamiątki:

– Września: 1947-1948 (2)

– Wrocław: 1949-1951 (3)

– Bielsko-Biała: 1952-1991 (40)

– Winnipeg, Kanada: 1992 (1)

– Bielsko-Biała: 1993-2002 (10)

– Jackson USA: 2003 (1)

– Bielsko-Biała: 2004-2010 (7)

– Kraków: 2011-2012 (jako gość) i 2013-2015 (jako członek Zboru) – (5)

Łącznie 69 razy.

Chciałam jeszcze wspomnieć o jednym ważnym dla mnie wydarzeniu – w marcu 2013 roku moja córka Jasia (w porozumieniu ze swoim mężem Edziem) uroczyście oświadczyła mi, wskazując pięknie przygotowany pokój w ich domu: „Mamo, to teraz jest Twój pokój. Tu możesz zawsze być, jak będziesz miała ochotę i możesz zawsze liczyć na moją pomoc”. To była dla mnie wielka pomoc od Ojca w Niebie – ten piękny gest z serca córki dla matki. I dobry wzór do naśladowania: 4 Mojż. 6:24-26, Psalm 33.

Gdy przeglądam te moje wspomnienia, to widzę opis szczęśliwego życia pod opieką wspaniałego Dobrego Pasterza (Jan 10, Psalm 23). I chociaż okoliczności powodowały, że moje życie mogłoby być życiem samotnika, to w rzeczywistości czułam, że towarzyszy mi Pan, a także wiele sióstr i braci w Panu (czego skromnym dowodem mogą być choćby otrzymywane listy i kartki z życzeniami; sama też staram się swoje dobre życzenia i myśli przekazywać Braterstwu np. przez BLA, czyli mailową „Badacką Listę Adresową” – bo o społeczność trzeba dbać). Niech te moje wspomnienia będą zachętą dla czytających, by w trudnościach się nie zniechęcali, bo Pan Bóg i Pan Jezus są zawsze blisko, gdy tylko idziemy do Nich po ratunek.

Życzę wszystkim błogosławieństwa Bożego, wytrwania w poświęceniu, pamiętając, że każdy dzień przybliża nas do upragnionego Królestwa Chrystusowego i Bożego, za którym bardzo tęsknimy.

Wasza siostra w Panu Leokadia Sablik