Na Straży
nr 1996/1

Moja droga do Prawdy

Pierwszego kroku, by odwrócić się od tego, co matka wpajała nam od młodości, dokonał mój brat Jan. Był on bardzo oczytany i to dało mu zdolność przekonywania tych, z którymi rozmawiał na jakikolwiek temat. Stefan Mielnik, będąc z zawodu krawcem, szył nam ubrania. Mój brat często u niego bywał. Krawiec nie miał potomstwa, przyjął więc za swego syna małoletniego chłopca. Mój brat zwrócił mu uwagę, że źle wychowuje chłopca. Później zwierzył mi się, że Mielnik przyznał mu w tym rację. Również ja nie mogłem mu sprostać, gdy zaczynaliśmy rozmowę na temat wiary. Brat miał Biblię Świętą i odczytywał mi wersety, które wykazywały błędy kościoła katolickiego.

W październiku 1929 roku zostałem powołany, aby odbyć służbę wojskową i byłem skierowany do Wilna do 3 Baonu Saperów. Gdy byłem w szkole podoficerskiej dostałem list od matki z wiadomością, że Janek zmienił swoje wyznanie, do czego przyczynił się krawiec Mielnik. List ten stał się powodem mojej rozpaczy. Zalewałem się łzami. Po pewnym czasie Janek przysłał mi Nowy Testament z podkreślonymi niektórymi wersetami. Czytałem go bez większego zastanowienia. Kolega, sanitariusz na izbie chorych, zauważył u mnie ten Nowy Testament i poprosił o wypożyczenie, aby chorzy mieli co czytać i nie nudziła im się bezczynność. Po dwóch latach służby wojskowej powróciłem do Krakowa mile witany przez rodzinę. Wtedy też Janek powiedział mi o swych zamiarach przekazania mi pracowni ślusarskiej. Podał też powód, który go do tego skłaniał: Jak ciebie Stefanie nie było, przechodziłem wielkie trudności z powodu braku gotówki związanego z bezrobociem. Urząd Finansowy nie bierze tego w ogóle pod uwagę, tylko co jakiś czas przysyła mi egzekutora i boję się, że w ostateczności wejdą na to co posiadam. Dlatego ty prowadź firmę, a ponieważ nic nie masz, nie będą straszyć egzekucją. Dlatego od roku 1932 przejąłem, by być „szyldem” tak na ten przykry czas jak i na potem. Janek zajmował się studiowaniem Pisma Świętego; nie była to dla niego sprawa łatwa w myśl słów, że „prorok w ojczyźnie swojej jest bez czci”. Tym bardziej, że cała nasza rodzina była katolicka i tylko on jeden odmiennych przekonań.

Minął może miesiąc, jak Janek otrzymał informację, że z Ameryki przyjechał brat o nazwisku Sokołowski i będzie miał wykład biblijny. Janek przystąpił do mnie i mówi: Stefan, nie odmów mi tego, chodź ze mną, posłuchasz tego tematu. Prosi i nie ustępuje, łzy stanęły mu w oczach. Ustąpiłem i poszliśmy razem na ulicę Krowoderską. Zbór krakowski nie był wtedy tak liczny jak obecnie – zebranych mogło być około 50 osób. Gdy zająłem miejsce, bracia, którzy byli bliżej stolika, na którym leżały jakieś podręczniki, okazywali pewne zakłopotanie. Janek dołączył do nich i coś radził. Po chwili jeden z braci podał do wiadomości, że z pewnych przyczyn brat Sokołowski nie mógł przybyć do Krakowa, ale zastąpi go brat Józef Luber i usłuży tematem. Została zaśpiewana pieśń, następnie jeden z braci został powołany do modlitwy, której treść mi się podobała. Wymieniony brat zajął miejsce za stolikiem i rozpoczął swoje przemówienie. Był to pierwszy temat, który słyszałem – „O Oblubienicy Chrystusowej”. Słuchałem z wielką uwagą i nie mogłem zauważyć nic godnego krytyki. Gdy zakończył swój temat podano pieśń, którą do dziś pamiętam – nr 230: „Serc naszych wierne bicie – Warg naszych rzewny śpiew”.

Był to wstęp do mojego poznania Prawdy, ale jeszcze nie zupełny. To moje pierwsze spotkanie nie było jeszcze tym „ogniem” i nie było jeszcze tak ugruntowane. Ciągle jeszcze chodziłem do kościoła i było mi trudno tak prędko porzucić to, co było nam od dzieciństwa wpajane. Przez matkę byliśmy wychowani po katolicku, wpajała w nas uczciwość i szacunek dla starszych wiekiem sąsiadów i znajomych. Matka pilnowała nas abyśmy nie zaniedbywali praktyk katolickich – w niedziele i święta byliśmy na mszy.

Pewnego razu podsłuchałem rozmowę mamy z tatą, która mnie bardzo poruszyła. Oto jej treść:

Adasiu, czemu ty nie chodzisz do kościoła? Jaki zły przykład dajesz swoim dzieciom.

Tato odpowiedział: Maniu, mało byłaś między ludźmi. Jak ci wiadomo, ja pieszo przewędrowałem z Krakowa przez Galicję do Czech i na Węgry, a następnie do Wiednia, gdzie pracowałem 8 lat i miałem możność poznać ludzi różnego charakteru, a przy tym i księży. I powiadam ci, że gdyby drugi raz Chrystus Pan był na ziemi i wykazywałby ich błędy, to oni – księża, drugi raz by Go ukrzyżowali. W Wiedniu miałem niezłe powodzenie i nie wiem czy powróciłbym do Krakowa. W pewnym jednak czasie otrzymałem wiadomość, że matka jest chora i przebywa w szpitalu, to skłoniło mnie do powrotu i zaraz udałem się do szpitala, gdzie przywitałem kochaną matkę. Jednocześnie obok na drugim łóżku zobaczyłem niewiastę o przerażającym wyglądzie, który poruszył mnie do głębi duszy. Niewiastą tą była Barbara Ubryk, która przez sfanatyzowanych rodziców została umieszczona w klasztorze w Krakowie przy ulicy Kopernika.

Słuchaliśmy tego opowiadania ojca i tego w jaki sposób władze uwolniły ją z tego klasztoru. Moja siostra ujęła to w formie wiersza, który tu przytoczę:

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 

„Proza życia” (memu ojcu – wyjątek).

Lata leciały – pieniądze zbierałeś,
Gdy nagle z domu telegram dostałeś.
Mama zachorowała w szpitalu jest,
wracaj do domu – złowróżbny brzmiał tekst.
Pożegnałeś pracę, zabrałeś manatki,
Jechałeś do domu, do swej chorej matki.
Żeś opuścił Wiedeń – nie bolała głowa,
Z pośpiechem wróciłeś do swego Krakowa.
Zdążyłeś przybyć przed matki skonaniem,
Nowe życie zacząłeś jej pożegnaniem.
Po latach z tych chwil nam opowiedziałeś
Tragedię, którą w szpitalu poznałeś.
Zdawało się, że to fantasmagoria*
Tak makabryczna była owa historia.
Barabara Ubryk młodzieńca pokochała,
Co jej rodzina mezaliansem** uznała.
By przeszkodzić małżeństwu, córkę rodzice
Do klasztoru zamknęli, niby niewolnicę.
Zaś zakonnice majątek dostały,
Ażeby dziewczynę dobrze pilnowały.
Kiedy nieszczęsna uciekać próbowała,
Władza zakonna zamurować kazała!!!
Zostawiono jej tylko okienko małe,
W tej strasznej norze spędziła życie całe.
Kiedy zaś murarz, co ją zamurował,
Sam się do śmierci swojej gotował,
Wyjawił ludziom okrutną tajemnicę.
Wtedy to Kraków wyległ na ulice,
Z kilofami, łopatami tłumnie biegli,
Lecz żołnierze klasztoru już dobrze strzegli.
Biedna Barbara obok Babci leżała,
To nie był człowiek tylko łachman jej ciała.
Ileż jej psychika cierpień przejść musiała?
Gdy żyjąc, powoli. . . powoli. . . konała.
I pomyśleć, że zrobiły to zakonnice,
Z modlitwą na ustach, z nobliwym obliczem!
Do jakiego wpakowały ukrycia?
Czy nie słyszały jej płaczu i wycia?
Bóg czyn osądzi i zapłaci za to,
Pod Jego płaszczem kryjącym się katom!
Została o tym książka napisana,
Dziś jej nie znajdziesz, rzecz dawno zapomniana!
Wszakże na starość, wspomniana w opowieści
Z życia twojego ojcze, o tak różnej treści.

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

Wtedy nie był jeszcze czas, aby poznać Prawdę. Mama dalej nas pilnowała w wykonywaniu katolickich praktyk. Ojciec palił bardzo dużo papierosów, lecz był szczery i nie chwalił tego nałogu. Ganił go i nas napominał: Wy synowie z daleka się trzymajcie od tego nałogu, bo potem trudno się od niego odzwyczaić. Obaj z moim bratem posłuchaliśmy dorad ojca i trzymaliśmy się daleko tak od papierosów, jak i od wódki. Tato prowadził pracownię przez 28 lat – zdrowie miał nieszczególne. Dokuczały mu astma, przepuklina i rak, który spowodował zgon ojca w wieku 53 lat. Osierocił nas trójkę – siostrę w wieku 13 lat, mnie 15 lat i 17 letniego Janka. I na Janka właśnie spadł obowiązek prowadzenia pracowni i utrzymania naszej rodziny. Młodość nasza była przykra.

Powrócę jeszcze do chwil mojego pobytu w wojsku. Przy końcu szkoły podoficerskiej dostałem list od mojej siostry Toli, w którym prosiła mnie, abym w Ostrej Bramie pomodlił się za nią, aby pomyślnie zdała maturę. Byłem zaprzyjaźniony z pewnym ateistą, kolegą Józefem Kawą, z którym często chodziłem na przepustki. Gdy wspomniałem mu, że idę pomodlić się do Ostrej Bramy, oświadczył, że będzie mi towarzyszył – i tak też się stało. Po wyjściu z Ostrej Bramy, kolega postawił mi pytanie, bardzo poważnie; bo choć był ateistą nigdy nie szydził z cudzych przekonań. Zapytał: Powiedz mi kolego Stefanie, czy twoja modlitwa pomogłaby twojej siostrze, gdyby się do tej matury nie przygotowała? Odpowiedziałem krótko: Nie, ale chodzi o to by przy tym egzaminie być opanowanym. Przy tej okazji wspomniałem mu pewne zdarzenie. Mój stryj Stanisław zdawał egzamin na geometrę i przez księdza zostało mu wstawione pytanie, aby podał „sześć prawd wiary”. Wyszło mu to z pamięci, ale że był opanowany, odpowiedział księdzu: Ja proszę o poważniejsze pytanie, bo na takie odpowiadałem, gdy byłem uczniem 3 klasy w szkole podstawowej. Dostał wtedy inne pytanie, na które udzielił zadowalającej odpowiedzi.

DECYZJA POŚWIĘCENIA SIĘ

Ciągle jeszcze chodziłem do kościoła – porównania, których dokonywałem, w końcu mnie przekonały. Byłem na kazaniu w kościele Mikołaja przy ul. Kopernika, gdzie ksiądz wypowiedział się o jedności kościoła jaką można spotkać tylko u nas. Na czym polega ta jedność? Tłumaczył: mamy jednego ojca t. j. papieża, jednakowe szaty liturgiczne, a w całym świecie msza jest odprawiana w jednym języku – łacińskim. Pomyślałem wówczas – o jak daleko jest ta jedność od tej, o której wspomina apostoł święty Paweł w Liście do Efezjan 4:3,6,13 – te wersety szczególnie, ale cały ten rozdział podaje w czym ma się objawiać ta jedność w naszym życiu. Następnego razu poszedłem do kościoła Pijarów. O godzinie dziewiątej nie było tam nigdy kazania – widzę jednak, że ksiądz odprawiając tą mszę, przy przeniesieniu mszału na drugą stronę ołtarza przez ministranta, przerywa swe normalne czynności, odwraca się do publiczności i wygłasza kazanie, w którym nadmienia, że w naszej parafii pojawili się ludzie niebezpieczni, których należy się strzec. Nie należy wdawać się z nimi w rozmowę – to heretycy, psami ich wyszczuć. Tymi „heretykami” byli: braterstwo Gorzkowscy i mój brat Janek. Nie czekałem już do końca lecz wyszedłem z kościoła. W drodze do domu spotkałem mamę, która szła do kościoła na godzinę 10. Mama zapytała: Czemu tak prędko idziesz do domu? Odpowiedziałem wtedy krótko: To mój ostatni pobyt w kościole, więcej tam nie pójdę.

Gdy mama wróciła z kościoła zapytała: Co się z tobą dzieje? Odpowiedziałem: Mamo, powiedz mi, czy Janek czyni ci jakąś krzywdę? Nie Stefku, jest dobry, nie mogę się użalać. Pytałem dalej: Dlaczego ksiądz w kazaniu powiedział, że takich jak Janek i innych, co są heretykami wyszczuć psami? A mama na to: Jak Janek zmienił swoje przekonanie co do wyznania katolickiego dosyć się wypłakałam, a widzę, że i ty tą samą drogą idziesz. Spodziewałam się, że tak będzie i płakać nie będę, ale muszę się z tym pogodzić.

Odtąd zacząłem regularnie uczęszczać do Zboru z Jankiem. Gdy już miałem Pismo Święte cały rok 1932 minął, a w roku 1933 postanowiłem się poświęcić. Chrzest mój miał miejsce w Nowym Targu, gdzie dojechałem rowerem. Odbyła się tam konwencja w Rynku w Czytelni. Odbył się jednak tylko jeden wykład bo kler katolicki skłonił do buntu górali, którzy dość licznie zjawili się pod Czytelnią wykrzykując: „Precz z kociarzami! W niedługim czasie przybyła policja i dała nakaz zaprzestania nabożeństwa i opuszczenia Czytelni. Po krótkiej naradzie matka brata Gawina, która mieszkała w Nowym Targu, zaprosiła nas chwilowo do siebie. Nie obeszło się bez wrogo ustosunkowanego towarzystwa, które idąc za nami rzucało przezwiska, a niektórym braciom dostało się nawet szturchańców, były też w użyciu kamienie…

Gdy byliśmy już na podwórku przed domem Gawinowej, do jednego z braci w podeszłym wieku doszedł góral i pchnął go tak silnie, że ten upadł na kolana a Biblia wypadła mu z ręki. Brat ten został też uderzony ręką. Zerwałem się z miejsca i chciałem odpłacić za to góralowi, lecz brat Michalczyk przytrzymał mnie za rękę i szepnął mi do ucha: Zostań na miejscu, chcą nas sprowokować i z tego wynikłaby przykra sprawa. Chwilę się zatrzymaliśmy, a jeden z tamtejszych braci podał propozycję, aby w jego domu kontynuować zebranie. Aby zmylić czujność górali, zaproponowano, aby przechodzić w małych grupach i w pewnych odstępach czasu. Górale zadowoleni, że dokonali swego zadania oddalili się. My natomiast, gdy już byliśmy wszyscy razem, rozpoczęliśmy dalsze zebranie. Ilu było braci usługujących tego nie pamiętam, bo sporo czasu upłynęło. W pamięci pozostał brat Jończy, a z krakowskiego Zboru bracia: Stefan Kloc, Marcin Szczurek, Stanisław Draguła. Po południu był wykład o chrzcie, po którym poszliśmy do Dunajca, gdzie odbył się chrzest. Z Krakowa poświęcali się wówczas: s. Spornowa, s. Kryzowa, syn brata Michalczyka – Józef i ja, pamiętam także br. Adolfa Demczaka z Zakopanego (obecnie wszyscy już nie żyją).

Rok 1933 był dla mnie rokiem szczególnym, bo zanim się poświęciłem, to w połowie lutego udało mi się za wstawiennictwem pani Szymańskiej wynająć lokal przy ulicy świętego Filipa 13 na pracownię ślusarską. W tym czasie było bardzo trudno zdobyć jakikolwiek lokal, a szczeglnie w Śródmieściu, tak korzystnym miejscu dla rzemieślnika i to po nie wygórowanej cenie. Od roku 1948 w miejscu tym jest sala zebrań Zboru krakowskiego, w której czujemy się bardzo dobrze aż do dzisiejszego dnia. Jakie zaistniały koleje zanim sala została wynajęta Zborowi, to temat do opisania w odrębnej historii.

W codziennym naszym życiu są dni pogodne, są też i pochmurne, które stwarzają nam przykrości. Jednak będąc przez 62 lata w Prawdzie mogę Bogu podziękować, że w różnych doświadczeniach odczułem opiekę od Dawcy Żywota. Prorok Jeremiasz w Trenach 3:25-27 wspomina: „Dobrze jest mężowi jarzmo nosić od dzieciństwa swego”. Ono zaprawia człowieka do życia i daje hart i odporność na różne chwile jakie się spotyka. Nieżyjący już brat Stanisław Draguła znający dobrze naszą rodzinę oznajmił mi, że ja będąc najmłodszy z moich braci, przeszedłem najwięcej niebezpiecznych chwil. Gdy zaś byłem w Australii mój brat Janek wypowiedział podobne słowa: „Stefku, gdybym ja to przeżył co ty, dawno byłbym w grobie”. On już także nie żyje, zmarł w Australii, – 1 sierpnia 1995 roku minęło 6 lat od jego śmierci.

Najpierw chciałbym podziękować za wszystko Ojcu Niebieskiemu, na drugim miejscu mojej matce, że dała mi zdrowy organizm, na końcu jestem ja, że nie prowadziłem hulaszczego życia. Wspominając niektóre okoliczności, które doprowadziły mnie do tej drogi poświęcenia, chciałbym do końca wytrwać w tej wierności, aby odłożona mi była korona sprawiedliwości (2 Tym. 4:8).

Pozostaję w miłości bratniej z pozdrowieniem dla ogółu Braterstwa – Efezj. 6:23-24; Pieśń nr 238.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Poniższy tekst jest dosłownym rękopisem siostry Franciszki Chocyk zmarłej 23 lipca 2020 roku w Kanadzie w Vancouver. Siostra Franciszka na początku była członkiem zboru w Kaliszu. Przez jakiś czas dojeżdżała do zboru w Szczecinie. Następnie, kiedy mieszkała w Myśliborzu, w jej domu zgromadzali się bracia, jak i też odbywały się młodzieżowe spotkania biblijne. Ostatnim zborem, którego była członkiem w Polsce, był zbór w Białogardzie. W roku 1983 wyjechała do Kanady, gdzie do śmierci była członkiem zboru w Vancouver.

Ten rękopis został znaleziony w jej osobistych rzeczach. Nie jest znana data jego sporządzenia. Jest on nie tylko pamiątką po naszej siostrze w Chrystusie, ale również wzmocnieniem dla każdego wierzącego, że bardzo różnymi drogami Bóg prowadzi do Chrystusa tych, którzy mają być Jego dziećmi. Większość z nas historie takie zna z takich właśnie wspomnień lub innych zapisów. Niektórym, ale już niewielu, przed oczami mogą pojawić się obrazy z dzieciństwa. Dla nas takie wspomnienia są pomocne, aby wzmacniała się nasza ufność Bogu. On wie, jakie doświadczenia są niezbędne dla każdego, czy tego, co już Go poznał, czy tego, który do Niego dopiero przyjdzie.

W związku z tym, że siostra już nie żyje, tekst nie był z nikim konsultowany i jest oryginalny (nie został poddany korekcie językowej).

Moja droga do Prawdy

Urodziłam się i wychowana byłam w rodzinie katolickiej. Moja mama była dla mnie bardzo dobrym przykładem, była bogobojna i pokorna. Uczyła nas miłować Boga i Jezusa, chociaż i uczyła nas modlić się do Marii. Jak potrafiła najlepiej, tak nas kierowała. Po wybuchu drugiej wojny światowej dostaliśmy się pod okupację sowiecką, później pod niemiecką. Niemcy wywieźli młodzież do Niemiec do pracy. Pracowałam za drutami w fabryce. Było nam bardzo ciężko, brak żywności nam doskwierał. Pracowałam w Niemczech trzy lata. W trzecim roku byłam bardzo pobita przez lagafirera bez powodu i jakiejkolwiek mojej winy.

Lagafirer wezwał mnie z pracy do jego biura i zaczął mnie obwiniać o kradzież chleba z kuchni, co było jego wymysłem. Oczywiście nie przyznałam się do tego, było to nieprawdą. Kazał mi uklęknąć i wziął moją głowę między jego nogi i zaczął mnie bić i zmuszać do przyznania się, że ukradłam. Tak długo mnie bił, aż się zmęczył. Zostawił mnie, zamknął na klucz biuro i poszedł odpocząć. A ja w tym czasie klęczałam i modliłam się, jak umiałam prosiłam Boga a szczególnie Marię o pomoc. Gdy wrócił z powrotem do biura, postawił mnie pod ścianę, wyjął pistolet, przyłożył mi do głowy i groził, że mnie zastrzeli. Nie przyznałam się do złodziejstwa, to on znowuż zaczął mnie bić. Gdy skończył, kazał mi wracać do pracy. Wracałam jak pijana, nie mogłam utrzymać równowagi. Przyszłam do fabryki, a obok mnie pracowały dwie przyjazne Niemki. Musiałam bardzo źle wyglądać. Zapytały mnie, po co lagafirer mnie wezwał. Nic im nie odpowiedziałam. One nie czekając na moją odpowiedź złapały mnie, jedna za jedną rękę druga za drugą i pociągnęły mnie do toalety. Zmusiły mnie powiedzieć, co się stało. Ja im powiedziałam. Poprosiły mnie, aby im pokazać moje plecy. Jak zobaczyły moje plecy granatowe, to obie się rozpłakały. Jedna do drugiej powiedziała: zabrali dzieci od rodziców i teraz znęcają się. To się wszystko działo na początku luty-marzec. 14 kwietnia zostaliśmy uwolnieni przez Amerykanów. W maju ciężko zachorowałam. Nie było lekarzy. Męczyłam się w bólach do czerwca. W czerwcu zabrano mnie do szpitala. W szpitalu, jak mi się zdawało, opieka była dobra. Doktor nie rozpoznał dokładnie mojej choroby. Leczył mi moje nerki, bo był stan ciężki i wysoka temperatura. Leki mi nie działały. Dostawałam straszne bicie serca. 

Pewnego razu miałam ciężki atak, już myślałam, że to już koniec mego życia. Wezwano księdza. On nie spowiadał mnie, tylko namaścił olejami. Oddziałową była zakonnica, która zabraniała Niemkom przychodzić do mojego pomieszczenia, bo to nie był pokój. Tam nie było światła dziennego. Była elektryczna lampa. Powietrze przychodziło przez otwarte drzwi – wyziewy szpitalne. Sama zakonnica nie lubiła mnie, bo byłam Polką, byłam wrogiem Niemiec. I wtedy przychodziły mi do głowy różne myśli – dlaczego? Ona jest katoliczką, ja również. Ona poświęciła życie dla Boga. Dla niej nie powinno być różnicy, kto jakiej wiary jest. Pomoc zobowiązana nieść każdemu. To mnie zaczęło nurtować, nie mogłam się z tym zgodzić, że coś nie gra.

Pewnego razu, gdy już czekałam, że muszę umrzeć, przyjechali do obozu oficerowie Polacy na spotkanie z Polakami, którzy już czekali na wyjazd do Polski. Ktoś powiedział, że Polka konająca leży w szpitalu. Jeden z nich, porucznik, zabrał ze sobą komendanta obozu i przyjechali do szpitala do mnie. Jak mnie ujrzał, ja byłam cieniem człowieka, skóra powlekała moje kości. Bardzo go to wzruszyło i po chwili wyszli z komendantem. Poszli do gabinetu dyrektora. Kazał całą obsługę zawołać, wszystkich postawił pod ścianę z pistoletem w ręku i powiedział, że jak ja umrę, on ich wszystkich wystrzela na czele z dyrektorem za to, że mnie położyli w takiej dziurze bez powietrza i słońca, i że nie znaleźli lekarstwa na moją chorobę. Potem poszedł po pokojach i wybrał mi pokój, w którym kazał przełożonej przenieść mnie, a że tam leżało 5 Niemek, więc przełożona sprzeciwiła się, że nie ma Niemek gdzie przenieść. Porucznik wyjął pistolet i krzyknął do niej, że jak jeszcze jeden sprzeciw usłyszy, to ją zastrzeli. Ma rozkaz wykonać. Następnego dnia przyjechał sprawdzić, czy rozkaz wykonano. Oczywiście przenieśli mnie, ale do innego pokoju, był bardzo zirytowany, chciał iść i rozliczyć się z nimi. Na moją prośbę, żeby tego nie robił, bo jestem zadowolona z tego pokoju, się zapowiedział, że na każdy mój dzwonek mają być przy mnie i nikt z Niemek nie miał prawa ze mną leżeć. W końcu przyobiecał mi, że za tydzień w sobotę przywiezie mi lekarza Polaka. Spełnił przyrzeczenie i przyjechali, ale nie było dyrektora w szpitalu. Obiecali mi, że wrócą za tydzień, a ja powiadomiłam dyrektora, że ma doktor Polak przyjechać i chce się z nim skonsultować w sprawie mojej choroby. Żyłam nadzieją. Ten tydzień był dla mnie rokiem. 

Nadszedł dzień, kiedy porucznik z doktorem przyjechali. I obaj doktorzy porozmawiali. Polak poprosił, czy mnie może zabrać. Dyrektor mu pozwolił po pytaniach zadawanych dla mnie, jak to się zaczęło. Zaproponował, żeby zabrać mnie do zabiegowego gabinetu. Zabrali, a że ja o własnych siłach już nie podnosiłam się, Polak posadził mnie na wózku, którym przywieziono mnie i trzymał mnie z przodu a Niemiec z tyłu. Zrobił punkcję w lewym boku. Ropa prysnęła. Polak zaraz mi powiedział, że jutro zoperują mnie rano, żeby się nie sprzeciwiać, że to ostatni ratunek. Następnego dnia rano zabrali mnie na salę operacyjną. Doktor przygotowywał się do operacji w drugim pokoju, a zakonnica i nestolog mnie przygotowywała. Dała mi narkozę, bardzo dużą dawkę, jak dla normalnie chorego, a że ja byłam bardzo słaba, dla mnie ta dawka była śmiertelna, zaczęłam się dusić, na szczęście miałam ręce nieprzywiązane i złapałam za maskę, i zrzuciłam akurat na zakonnicę; ta w krzyk do mnie, że ja histeryzuję, ja jej powiedziałam, że chcesz mnie udusić. Gdy doktor usłyszał, że ta na mnie krzyczy, przyszedł natychmiast i mnie pyta, co się stało, ja mu powiedziałam, że tyle mi dała narkozy, że nie mogłam oddychać, dusiłam się. Wtedy doktor na nią pokrzyczał, że dlaczego dała mi tak dużo. Wie o tym, że jestem bardzo słaba i wystarczy mi dwie krople na grubą warstwę waty, żebym mogła lekko oddychać, ja wtedy doliczyłam do czterech i już spałam. W czasie operacji wylało się bardzo dużo ropy, jak tylko otworzyli mi bok, nerka była już uszkodzona, pływała w ropie. Po operacji pierwsze jak się obudziłam, byłam bardzo głodna, bo przez dwa miesiące nic nie jadłam tylko piłam, włosy moje wyszły jak po tyfusie. Miałam ponad 40o gorączki. W szpitalu dyrektor powiedział, że nie wolno mi ograniczać jedzenia. Z obozu przynosili mi Polacy, co kto miał, wszystko zjadałam. W szpitalu byłam cztery i pół miesiąca, i na własne żądanie wyszłam. Od tej pory już do Kościoła nie poszłam, w obozie spotkałam br. Walaszczyków i siostrę Gowdową, z nimi wróciłam do Polski do Kalisza. Chociaż bardzo słaba oni mnie zapoznali z Prawdą, za co Bogu gorąco dziękuję i cenię moje braterstwo, którzy pracowali nade mną, że mogłam odłączyć się od światowych radości, a doceniłam z całego serca Prawdę i kroczę tą drogą z Jezusem od 46 r. czerwiec 9-ty. Kocham Ojca Niebieskiego i Zbawiciela Jezusa Chrystusa, i moich braci i siostry kocham z całego serca. Pomocnik był posłany przez Pana Boga jako anioł, który mi podał rękę i przeżyłam tą tragedię w moim życiu. A moim nieprzyjaciołom, co mnie skrzywdzili, już dawno przebaczyłam.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

– Moje życie…

Moje życie można podzielić na trzy główne okresy:

  1. 20 lat – od urodzenia do akcji „Wisła”, zamieszkiwanie w Różańcu, pow. Biłgoraj.
  2. 30 lat – pobyt na wsi około 50 km na północ od Olsztyna.
  3. 40 lat – do teraz w Olsztynie.

„Uwierzył on i dom jego” Dzieje Ap. 18:8

Urodziłam się 1 stycznia 1926 roku jako pierwsza córka Marii i Michała Wnuków. Moja siostra zmarła 6 tygodni po narodzeniu, więc właściwie byłam jedynaczką. Moja rodzina była bardzo mała. Ojciec też był jedynakiem, a mama została sama, bo rodzice i trójka rodzeństwa zmarli na tyfus, gdy wracali z Syberii. Mama też chorowała i potem nie miała już dobrego zdrowia. Dziadek (ur. 1879) był człowiekiem o silnym charakterze, więc decydował o wszystkim w domu, jak również działał społecznie we wsi i był aktywny w swojej parafii, która mieściła się w innej wsi. Przez to, że często spotykał się z popem, miał więcej okazji, aby widzieć jego postawę w różnych sytuacjach. Pewnego razu, gdy umarła jego sąsiadka, pojechał furmanką po popa, który postawił warunek, że pojedzie, jak mu zapłacą, choć znał warunki materialne tamtej rodziny. Dziadek mówi: Przecież oni mają tylko jedną krowę. „To niech sprzedadzą” – odrzekł pop. Dziadka to zraziło i przestał chodzić do cerkwi. Gdy był na innym pogrzebie, pop przeciskał się specjalnie przez tłum, żeby mu dać krzyż do pocałowania. To zdecydowało o ostatecznym o jego odejściu z kościoła. Oczywiście decyzja dotyczyła całej rodziny, bo ja jako dziecko zostałam ochrzczona.

Początek lat trzydziestych to był okres wędrowania po wsiach różnych ludzi głoszących ewangelię. Byli to przedstawiciele różnych grup religijnych, a dziadek wszystkich gościł w swoim domu. Po pewnym czasie zdecydował, że najbardziej odpowiada mu nauka „braci wolnych” i odkąd pamiętam, w naszym domu odbywały się zebrania.

Z mojej rodziny tylko babcia nie przyjęła symbolu chrztu, ale zawsze była uczynna i wiem, że szczególnie lubiła brata Fila, który nas często odwiedzał. Z powstałego w niedalekiej odległości zboru Epifanii jeszcze do wojny przeszły do nas dwie rodziny. Dość często organizowaliśmy zebrania z okolicznymi zborami; mieliśmy w naszym domu co najmniej jedną konwencję. Z rodzicami wielokrotnie byłam pieszo lub rowerem na zebraniach w zborach w Biszczy, Oleszycach, Bystrem. Wspomniałam pieszo, bo nieraz nie dało się jechać, gdyż podczas opadów po gruntowych drogach ciężko było przemieszczać się nawet na nogach.

W czasie wojny nie można się było zbierać i niestety wielu braci nie wytrwało w doświadczeniach, więc po wojnie nie było już zboru w Różańcu, a my chodziliśmy do zboru w Zamchu. Z okresu wojny pamiętam szczególnie dwa wydarzenia. W listopadzie 1942 w ciągu jednego tygodnia straciłam dziadków. Babcia zmarła w szpitalu w Biłgoraju, a dziadek został spalony. Dziadek był bardzo odważny i dużo pomagał Żydom, ale gdy od początku listopada zaczęło się ich zabijanie, zaczął się bać i gdy dostał sygnał, że jadą Niemcy, to wychodził z domu, aby się gdzieś ukryć. Wybrał akurat to gospodarstwo, które Niemcy przyjechali spalić. Drugie zdarzenie to pacyfikacja wsi. Polegała ona na okrążeniu wsi, zebraniu mieszkańców w jednym miejscu i paleniu domów. Zebrani ludzie przechodzili selekcję. Starzy na rozstrzelanie, a młodzi na roboty do Niemiec. W czasie gdy ja przechodziłam, to coś odwróciło uwagę Niemca i skierował mnie do grupy na zabicie. Gdy moje koleżanki to zobaczyły, zawołały, abym do nich przeszła, ale moja mama powiedziała: „Pan jest. Co dobrego, niech czyni”. Po jakimś czasie przyjechał przedstawiciel władzy cywilnej i po ostrej dyskusji z oficerem wywalczył zmianę rozkazu. Moje koleżanki pojechały do Niemiec, a ja zostałam z rodzicami. Gdy minęła wojna, w 1946 na pierwszej konwencji w Budziarzach z grupą innych młodych osób przyjęłam chrzest.

Okres od 1944 do akcji „Wisła” był czasem szczególnych prześladowań na tle narodowościowym na naszym terenie, ponieważ zaliczano nas do Ukraińców. Dopiero wywiezienie siłą na ziemie odzyskane pozwoliło nam żyć w spokoju. Po jakimś czasie zaczęliśmy się odszukiwać i powoli organizować życie w społeczności na Warmii. Zebrania odbywały się raz w miesiącu, bo były duże odległości i trudności z komunikacją. Zaczęliśmy też odwiedzać okoliczne zbory, jak: Wydminy, Ruda i Ciemnoszyje. Jeździliśmy często do naszych miłych braci do Lipia koło Białogardu, bo oni zostali tam wywiezieni z Zamchu. Jako ciekawostkę podam, że początkowo nie jeździłam z mamą, bo miałyśmy jedno wspólne wyjściowe ubranie. Gdy po jakimś czasie polepszyło mam się, mogliśmy gościć już wielu braci, szczególnie w okresie letnim. Poznaliśmy wtedy braci z Warszawy, m.in. br. Chudzińskich, br. Szczurków. Bywały sytuacje, że nocowało u nas kilka osób, a mieliśmy tylko jeden pokój z kuchnią.

W roku 1961 wyszłam za mąż za brata Piotra Gumielę. Urodziło nam się dwoje dzieci, które teraz mieszkają z rodzinami w bliskim sąsiedztwie. W naszym domu na wsi zbieraliśmy się do 1965 roku, bo wtedy br. Adam Kozak przeniósł się do większego mieszkania w Olsztynie i mogliśmy zbierać się u niego. Mieliśmy już wtedy zebrania co tydzień, a miejscowi bracia także w środy. W 1975 roku przeprowadziliśmy się do Olsztyna i wkrótce zaprosiliśmy zbór do naszego domu, w którym zebrania odbywają się do dnia dzisiejszego. Liczebność zboru zmieniała się głównie przez przeprowadzki i śmierć, ale były też odejścia przez niepotrzebne nieporozumienia. W naszej historii zborowej jest też organizacja kilku konwencji w Olsztynku oraz pierwszego w naszej społeczności kursu młodzieżowego u br. Kozaków w Świerkocinie.

W wieku 50 lat podjęłam moją pierwszą pracę na etacie, a teraz od ponad 30 lat jestem na emeryturze. Tak sobie myślę, w jakich my błogosławionych czasach żyjemy. Pamiętam przedwojenną biedę, gdy nie było prawie jednego dnia, żeby nie było żebraka stukającego do drzwi, a teraz jest taki dobrobyt i opieka, że nawet gdy jest zimno, to służby szukają potrzebujących, by ich ogrzać i nakarmić. Nastąpił ogromny rozwój techniki. Pamiętam żniwa robione tylko kosą, a teraz nie mogę zrozumieć, jak może zmieścić się 50 albo więcej wykładów w takim „plastiku”. A podróżowanie! Cieszę się, że i w tym roku miałam społeczność braterską na konwencji w Budziarzach. Miło było mi widzieć kolejny raz dobrą organizację i słuchać wykładów naszych kochanych braci. Cieszę się też, że wiele osób dzwoni do mnie i mam przyjemność z nimi rozmawiać. Wspominam też moje pobyty na konwencjach międzynarodowych, gdzie spotykałam braci z tak wielu krajów, którzy wyznają tę samą Prawdę. Cenię też pracę naszych młodych zdolnych braci, dzięki którym mam możliwość słuchania konwencji na żywo. Czyż to nie wspaniałe czasy! Tylko chwalić Pana i starać się być godnym, aby znaleźć się w Jego Królestwie, które jak wierzę, jest blisko. Pokój Wam!

Wspomnienia siostry w Panu, Olgi Gumieli

R- ( r. str. )
„Straż” / str.