Na Straży
nr 2022/5

Moja droga do Prawdy

Urodziłam się 1 sierpnia 1925 roku w Brzozowie jako córka Heleny i Antoniego Kniaziew, jako trzecie dziecko pomiędzy dwoma braćmi starszymi i dwoma młodszymi ode mnie. Pierwsze spotkanie z Prawdą i z braćmi miało miejsce już w dzieciństwie, kiedy moi rodzice poznali Prawdę od brata Kosztyły i brata Drozda, z którymi mój ojciec pracował w garbarni Trachmana w Brzozowie. (Br. Drozd wyjechał później do Francji, gdzie mieszkała jego córka, siostra Skarbek i syn Kazimierz).

U braterstwa Kosztyłów odbywały się nabożeństwa, na które przyjeżdżało wielu braci objazdowych, takich jak br. Stahn, br. Gładysek z Chrzanowa i inni, często przyjeżdżał tam br. Ryba, również członek zboru chrzanowskiego, który zajmował się handlem objazdowym lekarstwami, jakie można było sprzedawać poza aptekami. Mieszkał przy rynku, na ul. Krakowskiej na piętrze, sprzedawał różne zioła, maści, tabletki i tak zarabiał na utrzymanie. Nas, jako jeszcze małe dzieci, w Brzozowie uczył śpiewać pieśni, pamiętam jeszcze do dzisiaj pieśni: 348, 230 i 155. To były najpiękniejsze dni mojego życia, bo beztroskie. Tata często wspominał brata Stahna, że on był tym biblijnym „rybakiem”, który złapał naszą rodzinę do pójścia drogą Zbawiciela.

Z pracy i ziemi, którą posiadali rodzice, nie można było zapewnić bytu rodzinie. Z uwagi na panujące bezrobocie, my, dorastając w Brzozowie, nie mieliśmy żadnej perspektywy na przyszłość.

Kiedy miałam 10 lat, wyjechaliśmy wraz z rodzicami do Szczakowej, bo tam ojciec dostał pracę w garbarni, był to rok 1936. Ojciec dostał tam pracę w garbarni na okres próbny na trzy tygodnie, ale przed upływem tych trzech tygodni dyrektor kazał mu sprowadzić rodzinę. Uważamy, że tata mógł dostać adres garbarni szczakowskiej od braci Gładyska lub Ryby, gdyż obaj pochodzili z Chrzanowa, a Szczakowa zapewne była im dobrze znana. Przyjazd do Szczakowej i otrzymanie przez ojca stałej pracy było wielkim błogosławieństwem i opieką Bożą dla nas wszystkich, ponadto w Szczakowej był zbór (liczący wówczas ponad 20 osób), do którego uczęszczaliśmy. Później ojciec był starszym w tym zborze. Uważał przy tym, że prawdziwy cel jego powołania do światłości polegał na tym, by pozwolić jej świecić i poświęcić się zupełnie Bogu. My natomiast, jako dzieci, uczęszczaliśmy dalej do szkoły powszechnej w Szczakowej, ale tu spotkały nas niespodziewane i niezasłużone przykrości. W szkole zostało wydane zarządzenie, aby wychodzić z „lekcji religii na równi z Żydami, gdyż nasi rodzice nie chodzą do kościoła”. Tak więc z młodszym bratem wychodziliśmy z lekcji religii. Żydzi nie mieli problemu, ponieważ mieszkali niedaleko szkoły, więc rozchodzili się do swoich domów i później wracali znów na lekcje. Gorzej było z nami, gdyż mieszkaliśmy dość daleko od szkoły i mieliśmy trudności znaleźć miejsce na ten czas, najgorzej było zimą.

W roku 1939 zaczęła się wojna i okupacja przez wojska niemieckie przyniosła inne doświadczenia. Szkoły dla Polaków z początku były zamknięte, a każdy musiał pracować. Ja jako małoletnia byłam zatrudniona przy różnych pracach w fabryce huty szkła. Następnie przenieśli mnie do garbarni.

Prawdą było też, że przez cały okres okupacji niemieckiej nie było zebrań i mogliśmy być wszyscy zastraszeni i niepewni jutra, lecz przez ten cały czas bracia w dniu Pamiątki Śmierci Pana spotykali się na obchodzenie jej u nas w domu. Pamiętam również, jak pojedyncze osoby przychodziły do nas w tym okresie okupacji – braterstwo Maciejewscy i siostra Maciejewska (wdowa), brat Klonowski August i Franciszek, bracia Chochoł, Chmiel, Kawała i inni.

Po okupacji zaczęliśmy się zgromadzać z braćmi w mieszkaniu naszych rodziców przy ul. Jagiellońskiej 19 w Szczakowej. Przyjeżdżało wtedy do nich wielu braci: br. Sikora, br. Szczepanik, br. Czapla, Leśnikowski, Kalarus, br. Wojtkowski, br. Lewandowski, br. Gumiela, br. Grudzień Mikołaj i wielu innych braci objazdowych. Zaczęło się życie duchowe i prawie co tydzień w pobliżu odbywała się konwencja. Nawet w tak małym miasteczku jak Szczakowa były dwie konwencje w domu kultury. Była to wielka radość. Ja poświęciłam się w 1948 roku w Kozach, zanurzał mnie br. Czapla. Moje życie się zmieniło. Pan był moim przewodnikiem w życiu, radość, śpiew rozbrzmiewał w domu. Uczyliśmy się nowych pieśni i śpiewaliśmy wraz z moim ojcem, który miał piękny głos, na przykład pieśni 31 i 127. Pamiętam, że gdy w rodzinnym domu śpiewaliśmy wraz z ojcem pieśń 31, to kamienie wpadały z ulicy przez otwarte okna. Mimo takich doświadczeń z tęsknotą wspominam „dom spod nr 19”, który znajdował się w odległości zaledwie około 200 metrów od dworca kolejowego i można powiedzieć, że był wtedy przez jakiś czas poczekalnią dla braci podróżujących. Ale nie tylko, niektórzy korzystali tu z dłuższej przystani. Myślę, że gościnność „domu spod nr 19” przeszła na „dom chrzanowski”.

Pan dał mi bardzo miłą przyjaciółkę, z którą zawsze byłyśmy razem. Nazywano nas „Jonatanem i Dawidem”, była to bardzo inteligentna i skromna osoba – Czesława Kaszyk z Nowego Targu, która wyszła za mąż za brata Bogunia. Niektórzy braterstwo na pewno ją znali. W 1951 roku wyszłam za mąż za br. Henryka Kamińskiego z Chrzanowa i rozpoczął się inny, nowy rozdział mojego życia, dzieci i inne obowiązki. W małżeństwie tym przeżyłam 59 lat. Przez ten czas nasz dom przy ul. Ligęzów był miejscem spotkań dla wielu braci z Polski i z zagranicy, w którym z radością usługiwałam. Od roku 1959 aż do obecnej chwili odbywają się tu nabożeństwa.

Mieszkam w Chrzanowie prawie 71 lat, to jest długi okres mego życia i doświadczyłam tu dużo dobrego. Umiem się uniżać, cieszyć się dobrym, doceniam to, co dobre. Najbardziej cieszę się, że Pan jest ze mną.

A teraz na zakończenie chciałabym podziękować naszemu Panu i życzyć Wam, drogie braterstwo, jak również naszej całej młodzieży, dużo błogosławieństwa Bożego, aby opieka naszego Pana Jezusa Chrystusa była zawsze z Wami i chroniła Was od wszelkiego złego. Aby również zasiane dobre ziarno mogło wzrastać w sercu każdego, mogło trafić na dobry grunt i stopniowo przynosić dobry plon. Dziękuję, że wszyscy mi pomagają i nie wstydzą się starej osoby. Dziękuję za każde dobre słowo, gest i uśmiech, nie wiecie, jakie to dla mnie jest cenne. Dobry Pan, źródło wszelkich dobroci, niech błogosławi wszystkim.

Życzę wiele błogosławieństwa od Ojca Niebieskiego słowami apostoła św. Piotra:

„Ale rośćcie w łasce i w znajomości Pana naszego i Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, któremu niech będzie chwała i teraz, i na czasy wieczne. Amen” – 2 Piotra 3:18.

Kamińska Maria (z domu Kniaziew)
– Chrzanów 2013.01.08

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Pierwszego kroku, by odwrócić się od tego, co matka wpajała nam od młodości, dokonał mój brat Jan. Był on bardzo oczytany i to dało mu zdolność przekonywania tych, z którymi rozmawiał na jakikolwiek temat. Stefan Mielnik, będąc z zawodu krawcem, szył nam ubrania. Mój brat często u niego bywał. Krawiec nie miał potomstwa, przyjął więc za swego syna małoletniego chłopca. Mój brat zwrócił mu uwagę, że źle wychowuje chłopca. Później zwierzył mi się, że Mielnik przyznał mu w tym rację. Również ja nie mogłem mu sprostać, gdy zaczynaliśmy rozmowę na temat wiary. Brat miał Biblię Świętą i odczytywał mi wersety, które wykazywały błędy kościoła katolickiego.

W październiku 1929 roku zostałem powołany, aby odbyć służbę wojskową i byłem skierowany do Wilna do 3 Baonu Saperów. Gdy byłem w szkole podoficerskiej dostałem list od matki z wiadomością, że Janek zmienił swoje wyznanie, do czego przyczynił się krawiec Mielnik. List ten stał się powodem mojej rozpaczy. Zalewałem się łzami. Po pewnym czasie Janek przysłał mi Nowy Testament z podkreślonymi niektórymi wersetami. Czytałem go bez większego zastanowienia. Kolega, sanitariusz na izbie chorych, zauważył u mnie ten Nowy Testament i poprosił o wypożyczenie, aby chorzy mieli co czytać i nie nudziła im się bezczynność. Po dwóch latach służby wojskowej powróciłem do Krakowa mile witany przez rodzinę. Wtedy też Janek powiedział mi o swych zamiarach przekazania mi pracowni ślusarskiej. Podał też powód, który go do tego skłaniał: Jak ciebie Stefanie nie było, przechodziłem wielkie trudności z powodu braku gotówki związanego z bezrobociem. Urząd Finansowy nie bierze tego w ogóle pod uwagę, tylko co jakiś czas przysyła mi egzekutora i boję się, że w ostateczności wejdą na to co posiadam. Dlatego ty prowadź firmę, a ponieważ nic nie masz, nie będą straszyć egzekucją. Dlatego od roku 1932 przejąłem, by być „szyldem” tak na ten przykry czas jak i na potem. Janek zajmował się studiowaniem Pisma Świętego; nie była to dla niego sprawa łatwa w myśl słów, że „prorok w ojczyźnie swojej jest bez czci”. Tym bardziej, że cała nasza rodzina była katolicka i tylko on jeden odmiennych przekonań.

Minął może miesiąc, jak Janek otrzymał informację, że z Ameryki przyjechał brat o nazwisku Sokołowski i będzie miał wykład biblijny. Janek przystąpił do mnie i mówi: Stefan, nie odmów mi tego, chodź ze mną, posłuchasz tego tematu. Prosi i nie ustępuje, łzy stanęły mu w oczach. Ustąpiłem i poszliśmy razem na ulicę Krowoderską. Zbór krakowski nie był wtedy tak liczny jak obecnie – zebranych mogło być około 50 osób. Gdy zająłem miejsce, bracia, którzy byli bliżej stolika, na którym leżały jakieś podręczniki, okazywali pewne zakłopotanie. Janek dołączył do nich i coś radził. Po chwili jeden z braci podał do wiadomości, że z pewnych przyczyn brat Sokołowski nie mógł przybyć do Krakowa, ale zastąpi go brat Józef Luber i usłuży tematem. Została zaśpiewana pieśń, następnie jeden z braci został powołany do modlitwy, której treść mi się podobała. Wymieniony brat zajął miejsce za stolikiem i rozpoczął swoje przemówienie. Był to pierwszy temat, który słyszałem – „O Oblubienicy Chrystusowej”. Słuchałem z wielką uwagą i nie mogłem zauważyć nic godnego krytyki. Gdy zakończył swój temat podano pieśń, którą do dziś pamiętam – nr 230: „Serc naszych wierne bicie – Warg naszych rzewny śpiew”.

Był to wstęp do mojego poznania Prawdy, ale jeszcze nie zupełny. To moje pierwsze spotkanie nie było jeszcze tym „ogniem” i nie było jeszcze tak ugruntowane. Ciągle jeszcze chodziłem do kościoła i było mi trudno tak prędko porzucić to, co było nam od dzieciństwa wpajane. Przez matkę byliśmy wychowani po katolicku, wpajała w nas uczciwość i szacunek dla starszych wiekiem sąsiadów i znajomych. Matka pilnowała nas abyśmy nie zaniedbywali praktyk katolickich – w niedziele i święta byliśmy na mszy.

Pewnego razu podsłuchałem rozmowę mamy z tatą, która mnie bardzo poruszyła. Oto jej treść:

Adasiu, czemu ty nie chodzisz do kościoła? Jaki zły przykład dajesz swoim dzieciom.

Tato odpowiedział: Maniu, mało byłaś między ludźmi. Jak ci wiadomo, ja pieszo przewędrowałem z Krakowa przez Galicję do Czech i na Węgry, a następnie do Wiednia, gdzie pracowałem 8 lat i miałem możność poznać ludzi różnego charakteru, a przy tym i księży. I powiadam ci, że gdyby drugi raz Chrystus Pan był na ziemi i wykazywałby ich błędy, to oni – księża, drugi raz by Go ukrzyżowali. W Wiedniu miałem niezłe powodzenie i nie wiem czy powróciłbym do Krakowa. W pewnym jednak czasie otrzymałem wiadomość, że matka jest chora i przebywa w szpitalu, to skłoniło mnie do powrotu i zaraz udałem się do szpitala, gdzie przywitałem kochaną matkę. Jednocześnie obok na drugim łóżku zobaczyłem niewiastę o przerażającym wyglądzie, który poruszył mnie do głębi duszy. Niewiastą tą była Barbara Ubryk, która przez sfanatyzowanych rodziców została umieszczona w klasztorze w Krakowie przy ulicy Kopernika.

Słuchaliśmy tego opowiadania ojca i tego w jaki sposób władze uwolniły ją z tego klasztoru. Moja siostra ujęła to w formie wiersza, który tu przytoczę:

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 

„Proza życia” (memu ojcu – wyjątek).

Lata leciały – pieniądze zbierałeś,
Gdy nagle z domu telegram dostałeś.
Mama zachorowała w szpitalu jest,
wracaj do domu – złowróżbny brzmiał tekst.
Pożegnałeś pracę, zabrałeś manatki,
Jechałeś do domu, do swej chorej matki.
Żeś opuścił Wiedeń – nie bolała głowa,
Z pośpiechem wróciłeś do swego Krakowa.
Zdążyłeś przybyć przed matki skonaniem,
Nowe życie zacząłeś jej pożegnaniem.
Po latach z tych chwil nam opowiedziałeś
Tragedię, którą w szpitalu poznałeś.
Zdawało się, że to fantasmagoria*
Tak makabryczna była owa historia.
Barabara Ubryk młodzieńca pokochała,
Co jej rodzina mezaliansem** uznała.
By przeszkodzić małżeństwu, córkę rodzice
Do klasztoru zamknęli, niby niewolnicę.
Zaś zakonnice majątek dostały,
Ażeby dziewczynę dobrze pilnowały.
Kiedy nieszczęsna uciekać próbowała,
Władza zakonna zamurować kazała!!!
Zostawiono jej tylko okienko małe,
W tej strasznej norze spędziła życie całe.
Kiedy zaś murarz, co ją zamurował,
Sam się do śmierci swojej gotował,
Wyjawił ludziom okrutną tajemnicę.
Wtedy to Kraków wyległ na ulice,
Z kilofami, łopatami tłumnie biegli,
Lecz żołnierze klasztoru już dobrze strzegli.
Biedna Barbara obok Babci leżała,
To nie był człowiek tylko łachman jej ciała.
Ileż jej psychika cierpień przejść musiała?
Gdy żyjąc, powoli. . . powoli. . . konała.
I pomyśleć, że zrobiły to zakonnice,
Z modlitwą na ustach, z nobliwym obliczem!
Do jakiego wpakowały ukrycia?
Czy nie słyszały jej płaczu i wycia?
Bóg czyn osądzi i zapłaci za to,
Pod Jego płaszczem kryjącym się katom!
Została o tym książka napisana,
Dziś jej nie znajdziesz, rzecz dawno zapomniana!
Wszakże na starość, wspomniana w opowieści
Z życia twojego ojcze, o tak różnej treści.

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

Wtedy nie był jeszcze czas, aby poznać Prawdę. Mama dalej nas pilnowała w wykonywaniu katolickich praktyk. Ojciec palił bardzo dużo papierosów, lecz był szczery i nie chwalił tego nałogu. Ganił go i nas napominał: Wy synowie z daleka się trzymajcie od tego nałogu, bo potem trudno się od niego odzwyczaić. Obaj z moim bratem posłuchaliśmy dorad ojca i trzymaliśmy się daleko tak od papierosów, jak i od wódki. Tato prowadził pracownię przez 28 lat – zdrowie miał nieszczególne. Dokuczały mu astma, przepuklina i rak, który spowodował zgon ojca w wieku 53 lat. Osierocił nas trójkę – siostrę w wieku 13 lat, mnie 15 lat i 17 letniego Janka. I na Janka właśnie spadł obowiązek prowadzenia pracowni i utrzymania naszej rodziny. Młodość nasza była przykra.

Powrócę jeszcze do chwil mojego pobytu w wojsku. Przy końcu szkoły podoficerskiej dostałem list od mojej siostry Toli, w którym prosiła mnie, abym w Ostrej Bramie pomodlił się za nią, aby pomyślnie zdała maturę. Byłem zaprzyjaźniony z pewnym ateistą, kolegą Józefem Kawą, z którym często chodziłem na przepustki. Gdy wspomniałem mu, że idę pomodlić się do Ostrej Bramy, oświadczył, że będzie mi towarzyszył – i tak też się stało. Po wyjściu z Ostrej Bramy, kolega postawił mi pytanie, bardzo poważnie; bo choć był ateistą nigdy nie szydził z cudzych przekonań. Zapytał: Powiedz mi kolego Stefanie, czy twoja modlitwa pomogłaby twojej siostrze, gdyby się do tej matury nie przygotowała? Odpowiedziałem krótko: Nie, ale chodzi o to by przy tym egzaminie być opanowanym. Przy tej okazji wspomniałem mu pewne zdarzenie. Mój stryj Stanisław zdawał egzamin na geometrę i przez księdza zostało mu wstawione pytanie, aby podał „sześć prawd wiary”. Wyszło mu to z pamięci, ale że był opanowany, odpowiedział księdzu: Ja proszę o poważniejsze pytanie, bo na takie odpowiadałem, gdy byłem uczniem 3 klasy w szkole podstawowej. Dostał wtedy inne pytanie, na które udzielił zadowalającej odpowiedzi.

DECYZJA POŚWIĘCENIA SIĘ

Ciągle jeszcze chodziłem do kościoła – porównania, których dokonywałem, w końcu mnie przekonały. Byłem na kazaniu w kościele Mikołaja przy ul. Kopernika, gdzie ksiądz wypowiedział się o jedności kościoła jaką można spotkać tylko u nas. Na czym polega ta jedność? Tłumaczył: mamy jednego ojca t. j. papieża, jednakowe szaty liturgiczne, a w całym świecie msza jest odprawiana w jednym języku – łacińskim. Pomyślałem wówczas – o jak daleko jest ta jedność od tej, o której wspomina apostoł święty Paweł w Liście do Efezjan 4:3,6,13 – te wersety szczególnie, ale cały ten rozdział podaje w czym ma się objawiać ta jedność w naszym życiu. Następnego razu poszedłem do kościoła Pijarów. O godzinie dziewiątej nie było tam nigdy kazania – widzę jednak, że ksiądz odprawiając tą mszę, przy przeniesieniu mszału na drugą stronę ołtarza przez ministranta, przerywa swe normalne czynności, odwraca się do publiczności i wygłasza kazanie, w którym nadmienia, że w naszej parafii pojawili się ludzie niebezpieczni, których należy się strzec. Nie należy wdawać się z nimi w rozmowę – to heretycy, psami ich wyszczuć. Tymi „heretykami” byli: braterstwo Gorzkowscy i mój brat Janek. Nie czekałem już do końca lecz wyszedłem z kościoła. W drodze do domu spotkałem mamę, która szła do kościoła na godzinę 10. Mama zapytała: Czemu tak prędko idziesz do domu? Odpowiedziałem wtedy krótko: To mój ostatni pobyt w kościole, więcej tam nie pójdę.

Gdy mama wróciła z kościoła zapytała: Co się z tobą dzieje? Odpowiedziałem: Mamo, powiedz mi, czy Janek czyni ci jakąś krzywdę? Nie Stefku, jest dobry, nie mogę się użalać. Pytałem dalej: Dlaczego ksiądz w kazaniu powiedział, że takich jak Janek i innych, co są heretykami wyszczuć psami? A mama na to: Jak Janek zmienił swoje przekonanie co do wyznania katolickiego dosyć się wypłakałam, a widzę, że i ty tą samą drogą idziesz. Spodziewałam się, że tak będzie i płakać nie będę, ale muszę się z tym pogodzić.

Odtąd zacząłem regularnie uczęszczać do Zboru z Jankiem. Gdy już miałem Pismo Święte cały rok 1932 minął, a w roku 1933 postanowiłem się poświęcić. Chrzest mój miał miejsce w Nowym Targu, gdzie dojechałem rowerem. Odbyła się tam konwencja w Rynku w Czytelni. Odbył się jednak tylko jeden wykład bo kler katolicki skłonił do buntu górali, którzy dość licznie zjawili się pod Czytelnią wykrzykując: „Precz z kociarzami! W niedługim czasie przybyła policja i dała nakaz zaprzestania nabożeństwa i opuszczenia Czytelni. Po krótkiej naradzie matka brata Gawina, która mieszkała w Nowym Targu, zaprosiła nas chwilowo do siebie. Nie obeszło się bez wrogo ustosunkowanego towarzystwa, które idąc za nami rzucało przezwiska, a niektórym braciom dostało się nawet szturchańców, były też w użyciu kamienie…

Gdy byliśmy już na podwórku przed domem Gawinowej, do jednego z braci w podeszłym wieku doszedł góral i pchnął go tak silnie, że ten upadł na kolana a Biblia wypadła mu z ręki. Brat ten został też uderzony ręką. Zerwałem się z miejsca i chciałem odpłacić za to góralowi, lecz brat Michalczyk przytrzymał mnie za rękę i szepnął mi do ucha: Zostań na miejscu, chcą nas sprowokować i z tego wynikłaby przykra sprawa. Chwilę się zatrzymaliśmy, a jeden z tamtejszych braci podał propozycję, aby w jego domu kontynuować zebranie. Aby zmylić czujność górali, zaproponowano, aby przechodzić w małych grupach i w pewnych odstępach czasu. Górale zadowoleni, że dokonali swego zadania oddalili się. My natomiast, gdy już byliśmy wszyscy razem, rozpoczęliśmy dalsze zebranie. Ilu było braci usługujących tego nie pamiętam, bo sporo czasu upłynęło. W pamięci pozostał brat Jończy, a z krakowskiego Zboru bracia: Stefan Kloc, Marcin Szczurek, Stanisław Draguła. Po południu był wykład o chrzcie, po którym poszliśmy do Dunajca, gdzie odbył się chrzest. Z Krakowa poświęcali się wówczas: s. Spornowa, s. Kryzowa, syn brata Michalczyka – Józef i ja, pamiętam także br. Adolfa Demczaka z Zakopanego (obecnie wszyscy już nie żyją).

Rok 1933 był dla mnie rokiem szczególnym, bo zanim się poświęciłem, to w połowie lutego udało mi się za wstawiennictwem pani Szymańskiej wynająć lokal przy ulicy świętego Filipa 13 na pracownię ślusarską. W tym czasie było bardzo trudno zdobyć jakikolwiek lokal, a szczeglnie w Śródmieściu, tak korzystnym miejscu dla rzemieślnika i to po nie wygórowanej cenie. Od roku 1948 w miejscu tym jest sala zebrań Zboru krakowskiego, w której czujemy się bardzo dobrze aż do dzisiejszego dnia. Jakie zaistniały koleje zanim sala została wynajęta Zborowi, to temat do opisania w odrębnej historii.

W codziennym naszym życiu są dni pogodne, są też i pochmurne, które stwarzają nam przykrości. Jednak będąc przez 62 lata w Prawdzie mogę Bogu podziękować, że w różnych doświadczeniach odczułem opiekę od Dawcy Żywota. Prorok Jeremiasz w Trenach 3:25-27 wspomina: „Dobrze jest mężowi jarzmo nosić od dzieciństwa swego”. Ono zaprawia człowieka do życia i daje hart i odporność na różne chwile jakie się spotyka. Nieżyjący już brat Stanisław Draguła znający dobrze naszą rodzinę oznajmił mi, że ja będąc najmłodszy z moich braci, przeszedłem najwięcej niebezpiecznych chwil. Gdy zaś byłem w Australii mój brat Janek wypowiedział podobne słowa: „Stefku, gdybym ja to przeżył co ty, dawno byłbym w grobie”. On już także nie żyje, zmarł w Australii, – 1 sierpnia 1995 roku minęło 6 lat od jego śmierci.

Najpierw chciałbym podziękować za wszystko Ojcu Niebieskiemu, na drugim miejscu mojej matce, że dała mi zdrowy organizm, na końcu jestem ja, że nie prowadziłem hulaszczego życia. Wspominając niektóre okoliczności, które doprowadziły mnie do tej drogi poświęcenia, chciałbym do końca wytrwać w tej wierności, aby odłożona mi była korona sprawiedliwości (2 Tym. 4:8).

Pozostaję w miłości bratniej z pozdrowieniem dla ogółu Braterstwa – Efezj. 6:23-24; Pieśń nr 238.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Urodziłem się 25. 08. 1929 roku w Samborze województwo Lwów. Gdy miałem 10 lat wybraliśmy się z mamusią i siostrą do cioci mieszkającej w Kamionce Strumiłowskiej. Do Kamionki przyjechaliśmy o godzinie 16. Do cioci szło się ścieżką przez las około godziny, ale my zabłądziliśmy w lesie. Około godziny 23-ciej usłyszeliśmy szczekanie psa. Szliśmy ścieżką wykonaną z drzewa szerokości około 1 metra. Do leśniczówki cioci było już blisko, bo pies wujostwa szczekał, jakby w odpowiedzi na nasze modlitwy. Wkrótce też dotarliśmy do cioci. Na drugi dzień wujek poszedł zobaczyć jak szliśmy do nich. Powiedział nam, że chyba anioł nas prowadził, bo szliśmy między dwoma jeziorami (trzęsawiskami) ścieżką zrobioną z drzewa i to w ciemną noc.

Rodzina nasza była katolicka. Mamusia dostała z katolickiego kółka polecenie, aby nawrócić choć jednego innowiercę. Dowiedziała się, że na naszej ulicy jest dom, w którym zbierają się Badacze Pisma Świętego. Z wielkim zapałem poszła ich nawracać na wiarę katolicką. Był wtedy rok 1942. W domu tym dowiedziała się, jaka jest prawda. Tam kupiła Pismo Święte. Nie od razu uwierzyliśmy. Mamusia poszła do księdza, aby nas ratował. Ksiądz jednak w ordynarny sposób powiedział, że z prostakami rozmawiał nie będzie i wyprosił mamusię. Był to wielki zwrot w całej naszej rodzinie. Przestaliśmy chodzić do kościoła. Uczęszczaliśmy do sąsiadów na wykłady Pisma Świętego. Chodziliśmy też do wsi Brzesiany odległej o 14 km. W 1943 roku, gdy uczęszczałem do szkoły handlowej, ksiądz wyprosił mnie z klasy i dostałem dwóję z religii.

W 1943 roku, gdy Niemcy uciekali, szedłem do kolegi, a z bramy tartaku wyszedł Niemiec (polowa policja). Jak mnie zobaczył, zawołał mnie (kom, kom!). Stanąłem ze strachu, a byłem od Niemca ok. 20 kroków. Wtedy Niemiec wyciągnął pistolet, wycelował we mnie i pociągnął za spust. Usłyszałem cichy dźwięk. Pistolet nie wystrzelił – był niewypał. Wtedy zacząłem uciekać, a Niemiec naprawiał pistolet. Gdy byłem około 150 metrów od Niemca, usłyszałem świst kuli i strzał. Byłem na zakręcie ulicy. Gdy przyszedłem do domu siostra powiedziała mi, że mam krew we włosach. Pocisk zdarł tylko naskórek i odrobinę włosów. Gdyby pocisk trafił centymetr niżej, to bym nieżył. W 1947 roku, gdy rozpocząłem naukę w liceum i gdy przyszła godzina religii, ksiądz zapytał mnie i kolegę, który ze mną siedział w jednej ławce, dlaczego się nie żegnamy. Odpowiedziałem, że Pan Bóg nie życzy sobie być chwalonym rękami i tak jest napisane w Piśmie Świętym. Okazało się, że ten kolega jest ewangelikiem. Ksiądz wyprosił nas z sali i powiedział, żebyśmy czekali na korytarzu.

Gdy ukończyłem liceum i po maturze przyjechałem do domu, to na drugi dzień w nocy po całą rodzinę przyszli milicjanci i aresztowali nas wszystkich. Okazało się, że ktoś im powiedział, że jesteśmy ze Świadków. Oczywiście nie byliśmy ze Świadków, lecz Wolnymi Badaczami Pisma Świętego. Siedziałem w więzieniu trzy tygodnie. Tam zrozumiałem jak droga jest kromeczka chleba. Gdy wyszedłem z więzienia, dostałem nakaz pracy do Krakowa w 1950 roku. Od tego roku uczęszczałem na wykłady Pisma Świętego odbywające się przy ulicy św. Filipa 13.

Ożeniłem się w roku 1954 zwracając uwagę by żona była z poświęconych rodziców. W roku 1964 roku, mając lat 35 przyjąłem symbol chrztu. Wskutek dużego obciążenia pracą zawodową (pracowałem niejednokrotnie do godz. 2 w nocy) rozchorowałem się na chorobę psychiczną. Mając 26 lat pracy przeszedłem na rentę, a swój wolny czas poświęcam na odwiedzanie chorych sióstr i braci z naszego Zboru.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

PAN KIEROWAŁ MOIM ŻYCIEM…

Pragnę podzielić się z Braterstwem przeżyciami, jakie spotkały mnie w drodze do Prawdy. Urodziłam się w rodzinie katolickiej. Wkrótce jednak zrozumiałam, że moi domownicy tylko mienili się być katolikami, słowa bowiem nie zawsze szły w parze z czynami. Poprzez publikatory (radio, telewizję, prasę) i w środowisku, w którym żyłam, wiele słyszałam o owocach, jakie wydaje nominalne chrześcijaństwo. Czyny mówiły same za siebie i nie miały w sobie nic z nakazu danego przez Jezusa, zanotowanego w Ewangelii wg św. Mateusza 22:37-39, dotyczącego miłości wobec Boga i bliźniego.

Osoby nazywające siebie katolikami często w sposób ujemny wypowiadały się o swych duszpasterzach. Czułam, że jest w tym bardzo dużo nieprawidłowości i obłudy. Usilnie szukałam pokarmu duchowego. W Kościele katolickim go nie znalazłam, a to, co czytałam, nie zaspokoiło moich pragnień.

Zastanawiałam się, dlaczego wokół jest tyle zła i niegodziwości, dlaczego czasy, w których żyjemy, są coraz trudniejsze.

Pewnego dnia, idąc do pracy, spotkałam brata, który był Świadkiem. Rozmawialiśmy na temat ostatnich wiadomości telewizyjnych, które mówiły o doświadczeniach z bronią atomową. Zapytałam, czy oglądał ten program, i jednocześnie wypowiedziałam myśl, że takie doświadczenia mogą przecież doprowadzić do zagłady ludzkości i zniszczenia globu ziemskiego. Brat z całym przekonaniem odpowiedział mi, że Stwórca absolutnie do tego nie dopuści, bowiem słowa Psalmu 104:5 mówią: „Ugruntowałeś ziemię na słupach jej, tak że się nie poruszy na wieki wieczne” (BGd). Zachwyciła mnie pewność wypowiadanych przez niego słów. Dały mi one wiele otuchy i poczucia bezpieczeństwa.

Kilka lat później spotkałam braterstwo, którzy wyjaśnili mi, że zwyczaj obchodzenia Świąt Bożego Narodzenia połączony jest z przypadającym na dzień 25 grudnia pogańskim świętem Słońca.

Modliłam się do Stwórcy, aby udzielił mi odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Zapragnęłam poznać Pismo Święte – wierząc, że na pewno w nim znajdę odpowiedzi na wiele interesujących mnie tematów.

Pewnego razu zapukały do mego mieszkania dwie młode dziewczęta. Zaproponowały mi studium biblijne. Były to siostry ze zgromadzenia Świadków. Przecież niczego tak nie pragnęłam! Bardzo się ucieszyłam, ale zaraz dodałam, że wiary na pewno nie zmienię. Tak rozpoczęły ze mną studium biblijne. Studiowałam pilnie, wszystko bardzo dokładnie sprawdzając w Słowie Bożym.

Pismo Święte stało się dla mnie wielkim autorytetem, zawierającym najwyższe mierniki wyznaczone nam, ludziom. Uwierzyłam mocno, że jest to drogocenny list kochającego Stwórcy, skierowany do Jego dzieci na ziemi, a pisany przez proroków i apostołów. Uwierzyłam słowom zanotowanym przez apostoła Pawła w 2 Liście do Tymoteusza: „Wszystko Pismo od Boga jest natchnione i pożyteczne ku nauce, ku strofowaniu, ku naprawie, ku ćwiczeniu, które jest w sprawiedliwości; aby człowiek Boży był doskonały, ku wszelkiej sprawie dobrej dostatecznie wyćwiczony” – 2 Tym. 3:16-17.

Pismo Święte wywierało na mnie ogromne wrażenie. Całym sercem i umysłem chłonęłam wiedzę biblijną. Doświadczenia Ijoba rozczuliły mnie do łez i mocno utkwiły mi w pamięci.

Podczas rozważań spostrzegłam, że nauka Kościoła powszechnego w wielu kwestiach nie jest zgodna z przekazem Pisma Świętego.

Naukami z Biblii dzieliłam się spontanicznie z całą moją rodziną, przyjaciółmi, a gdy zachodziła taka sposobność, również z sąsiadami. Słowo Boże nie u wszystkich znajdowało posłuch.

Wiedziałam, że Pan Jezus w Ewangelii Mateusza 10:34-35 zapowiedział podziały z powodu Prawdy.

Spoglądałam w przyszłość z ufnością, że przyjdzie taki czas, kiedy Pan otworzy uszy i oczy wszystkich na kosztowną Prawdę Bożą. Zapragnęłam oddawać cześć swojemu ukochanemu Stwórcy i Jego Synowi – tak jak On sobie tego życzy – w duchu i w prawdzie (Jan 4:23-24). Miłość do Stwórcy i Jego Syna pozwoliła mi pokonywać wszystkie trudności.

Pan Jezus powiedział: „Poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi…” – Jan 8:32. Mnie wyswobodziła z niebiblijnych nauk dotyczących uwielbienia Stwórcy, oddawania Mu czci niezgodnie z Jego wolą, jak również od kłamliwych teorii o czyśćcu, piekle, duszy nieśmiertelnej itd.

Z Jego Słowa mogłam dowiedzieć się tylu ważnych rzeczy o samym Stwórcy, Panu Jezusie, Jego misji, odkupieniu całej ludzkości, restytucji, wysokim powołaniu, zmartwychwstaniu, nadziei dla ludzkości pod panowaniem Chrystusa i Jego Kościoła, błogosławieństwach, które ogarną cały świat; o tym, że w Królestwie Chrystusowym nie będzie już łez, śmierci, smutku, krzyku ani mozołu (Obj. 21:1-4).

Szczególnie silne wrażenie wywarły na mnie słowa zanotowane w Przypowieściach Salomona 27:11: „Bądź mądrym, synu mój! a uweselaj serce moje, abym miał co odpowiedzieć temu, któryby mi urągał…”

Czyż ja miałabym opowiedzieć się po stronie Szatana – Diabła, za wszystko to, co uczynił dla mnie Stwórca?

Czas zsyłał także doświadczenia i próby. Dzięki Panu przyszłam do Zboru w Chrzanowie. Nabożeństwo podobało mi się pod względem atmosfery i głoszonych nauk. Zrozumiałam, że jest to droga, którą chcę iść – oddać się na służbę Panu.

Dnia 18 lipca 1999 roku na Konwencji Generalnej w Krakowie poświęciłam się Panu na służbę.

Szczęśliwa jestem, że Pan Bóg obficie mi pobłogosławił. Dał poznać swój plan zbawienia. Pozwolił zaciągnąć się do służby, do której apostoł Paweł wzywa w Liście do Rzymian 12:1: „Proszę was tedy, bracia, przez litości Boże, abyście stawiali ciała wasze ofiarą żywą, świętą, przyjemną Bogu, to jest rozumną służbę waszą…”.

Stając do służby dla Pana, opuściłam jednocześnie Wielki Babilon, stosując się do słów Pana Jezusa zanotowanych w Objawieniu św. Jana 18:4: „Wynijdźcie z niego, ludu mój! abyście nie byli uczestnikami grzechów jego, a iżbyście nie wzięli z plag jego”.

Na zakończenie mojej krótkiej opowieści o drodze, którą Bóg był łaskaw mnie prowadzić do Prawdy, pragnę wyznać wdzięczność Ojcu Niebieskiemu i Jego Synowi, Jezusowi Chrystusowi, za tak wielką łaskę, przez którą zechciał mnie przyjąć do Szkoły Chrystusowej.

Z perspektywy czasu widzę, jak Pan kierował moim życiem. Jestem Mu wdzięczna za te wszystkie lata prób i doświadczeń, dzięki którym przyprowadził mnie do Prawdy. Chociaż ofiarowałam się Bogu tak niedawno, wiem, że była to najważniejsza decyzja w moim życiu.

„Bóg jest ucieczką i siłą naszą, ratunkiem we wszelkim ucisku najpewniejszym. Przetoż się bać nie będziemy, choćby się przeniosły góry w pośród morza; choćby zaszumiały, a wzburzyły się wody jego i zatrzęsły się góry od nawałności jego. Sela” – Psalm 46:2-4.

Zwracam się do Was, Bracia i Siostry w Panu, o modlitwę, aby wiara moja coraz bardziej się wzmacniała i nigdy nie ustała, byśmy mogli wszyscy razem osiągnąć zwycięstwo w swoim poświęceniu.

Pozdrawiam wszystkich Braci i Siostry.
Wasza siostra w Chrystusie

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Gdy wybuchła I wojna światowa, miałem 12 dni. Wkrótce ojca zabrano na wojnę. Nasz dom rodzinny znajdował się w wiosce Łężkowice nad Rabą, koło Bochni. Wojska austrowęgierskie przybyły do naszej wioski, wskutek czego wysiedlono mieszkańców z niektórych domów. Mama ze mną i starszą siostrą udała się do pobliskiej wioski Chełm, gdzie mieszkała rodzina taty. Po pewnym czasie wróciliśmy do domu, gdzie zastaliśmy zdrową babcię, która pozostała, by pilnować domu. Gdy zacząłem już trochę mówić, mama uczyła nas się modlić: „Boziu, daj, ażeby nasz tatuś powrócił z wojenki”.

W 1918 roku tato powrócił zdrowy i szczęśliwy. Cieszyliśmy się, że zastał nas przy życiu i zdrowiu. Nasze modlitwy zostały wysłuchane. Niedługo po powrocie z wojny, w 1919 roku tato otrzymał pracę w krakowskim MPK. Od tej pory pracował i mieszkał w Krakowie, lecz jeden dzień w tygodniu miał wolny i wtedy przyjeżdżał do nas z żywnością.

W latach 1922-23 zaprzyjaźnił się z Piotrem Żurkiem, wspólnie zapoznając się z Prawdą Słowa Bożego. Gdy tato utwierdził się w Prawdzie i poświęcił się. Rozpoczął głoszenie Ewangelii, gdziekolwiek nadarzała się tego sposobność. Co szósty wolny od pracy dzień, przyjeżdżał do domu, czytał Pismo Święte i tłumaczył mamie o zbliżającym się Królestwie Bożym. Wykazywał różne błędy kościoła katolickiego. Mama, jako gorliwa katoliczka, bardzo to przeżywała. Tato był katolikiem, lecz żył po światowemu. Z chwilą poznania Prawdy, a szczególnie od poświęcenia się Panu Bogu na służbę, zmienił swoje życie. Po każdym odjeździe taty do Krakowa mama bardzo rozmyślała i dzieliła się z nami swoimi uczuciami radości, które podnosiły ją na duchu, co i mnie się w dużej mierze udzielało. Wkrótce urządzono w Krakowie konwencję, na której mama została do głębi przekonana o prawdziwości Ewangelii, którą głosił Chrystus Pan i Jego apostołowie. Wróciła do domu bardzo uradowana i szczęśliwa.

Przeżywałem to wszystko. Był to początek mojej drogi do Prawdy. Tato nabrał jeszcze więcej energii i głosił Ewangelię tam, gdzie miał okazję. Niebawem doniesiono o tym księdzu, który wezwał tatę na plebanię. Dyskusja była ostra. Tato wykazał wiele błędów kościoła katolickiego, wymyślonych przez kler. Zdenerwowany ksiądz, z braku innych argumentów, oświadczył, że ogłosi tatę z ambony po nazwisku. Myślał, że tym uda mu się tatę zastraszyć, lecz tato powiada: – Proszę bardzo, będę miał sposobność więcej z ludźmi porozmawiać – powiedzieć im prawdę, bo oni nie wiedzą, jak są okłamywani. Ksiądz zrezygnował ze swego zamiaru.

Ten sam ksiądz gdy chodził „po kolędzie”, przyszedł i do nas. Mama była w domu z młodszymi dziećmi, a tato w pracy. Ksiądz chciał pokropić mieszkanie, lecz wody nie było… Podał do pocałowania krzyż, lecz mama odmówiła… Zapytał dlaczego. Mama odpowiedziała: – Pan Jezus jest w niebie żywy, jako istota duchowa, nie trzeba go nosić. Ksiądz położył krzyż na stole i rozpoczęła się dyskusja, która trwała dość długo. Ksiądz nie zdołał przekonać mamy. W pierwszą niedzielę po tym spotkaniu, z wielkim żalem i nienawiścią, ogłosił mamę z ambony, zabronił ludziom się z nią spotykać i rozmawiać.

Była to klątwa rzucona na osobę sprzeciwiającą się kościołowi. Taka osoba pozbawiona była wszelkich praw, skazana na banicję wraz z całą rodziną i mieniem – mogła być zamordowana przez kogokolwiek. Wiadomość o tym ogłoszeniu księdza rozeszła się błyskawicznie po okolicznych wioskach. Rozpoczęło się prześladowanie rodziców i nas, ich dzieci. Na każdym kroku słychać było miauczenie i różne brzydkie przezwiska, których nie godzi się przytaczać.

Od 12 roku życia interesowałem się Pismem Świętym. Wieczorami zasiadałem przy stole z ojcem, który czytał Pismo Święte. Zadawałem różne pytania odnośnie Królestwa Bożego: kiedy nastanie, jakie zmiany w życiu ludzkości wprowadzi? Ojciec odpowiedział: – Królestwo Boże nastanie już wkrótce, na co wskazują wypełniające się proroctwa. Przytoczył 24 rozdział Ewangelii Św. Mateusza, w którym Pan mówi o końcu Wieku Ewangelii – że będą wojny i wieści o wojnach, głody, mory i trzęsienia ziemi, a zgodnie z proroctwem Daniela, rozmnoży się umiejętność, czyli wszystko to, co obecnie się dzieje.

Ojciec mówił także, że w Królestwie Bożym ludzkość będzie żyć wiecznie, nie będzie śmierci ani chorób, cierpień ani boleści, będzie panować sprawiedliwość i wzajemna miłość, a cała ludzkość będzie słuchać Króla – Zbawiciela Świata, który będzie rządził tysiąc lat, aż ludzkość nauczy się Prawa Bożego i na jego podstawie otrzyma życie wieczne.

Po usłyszeniu tak ciekawej wiadomości postanowiłem w sercu, że gdy tylko dorosnę, to i ja pójdę tą drogą. Zawsze o tym myślałem, a dokonałem tego mając 17 lat.

Po ukończeniu szkoły podstawowej pożegnałem dom rodzinny i przybyłem do Krakowa, aby nauczyć się zawodu. Dzień 9 kwietnia 1929 roku był dla mnie bardzo znamienny, ponieważ po raz pierwszy moje nogi stanęły w Zborze krakowskim, znajdującym się wtedy przy ulicy Sołtyka l1 a, gdzie była głoszona Ewangelia Chrystusowa – Prawda Słowa Bożego i gdzie Pan spotykał się ze Swoim ludem. Od tej pory nie opuszczałem żadnego nabożeństwa ani konwencji, które były urządzane w Krakowie, Swoszowicach lub Jugowicach.

latach 1930-1933 zbór krakowski mieścił się przy ulicy Bonerowskiej 3. Oprócz osób starszych zbierała się tam także młodzież. Zebrania odbywały się w niedziele i święta, w godzinach 10-12 oraz od 15-16. Po zakończonym nabożeństwie popołudniowym pozostawała młodzież w liczbie ok. 15 osób, na naukę śpiewu. Nauczycielem był br. St. Krok. Posługiwaliśmy się śpiewnikami z nutami, sprowadzonymi od braci ze Stanów Zjednoczonych.

Uczestnictwo w nabożeństwach oraz udział w nauce śpiewu podnosiło nas młodych na duchu i zbliżało do Prawdy Bożej. W dniu 19 czerwca 1932 roku odbyła się jednodniowa Konwencja w Swoszowicach pod Krakowem. Zadowolenie jej uczestników świadczyło o dobrym nastroju duchowym. Odbył się też chrzest, który przyjęło 36 osób, wśród których znalazłem się również i ja. Był i jest to dla mnie:

„Szczęsny dzień, błogi dzień,
Gdy Jezus podał mi Swą dłoń,
Znikła noc, zniknął cień,
Nadziei błysła jasna toń.
Szczęsny dzień, błogi dzień,
Gdym przed mym Zbawcą schylił skroń.
Od tego dnia mym celem Pan
I w Pańskiej służbie wiernie trwam,
Bo Pan obiecał Boski stan,
Gdy w przyszłym dniu nagrodzi Sam”.
Pieśń nr 203

Postanowienie to uczyniłem w sercu mając 12 lat, a wypełniłem go z łaski Pana, gdy miałem lat 17.

Gdy wracaliśmy z konwencji, siostra Jaworska powiada: – Bracie Szczepanik, już jesteś nasz. – Tak, odpowiedziałem, jestem wasz, a wy moi – lecz wszyscy jesteśmy Pańscy. W następną niedzielę, po nabożeństwie zatrzymał mnie br. M. Szczurek i powiada: – Bracie Szczepanik, masz się przygotować do szkoły proroczej, która odbędzie się za trzy tygodnie, z udziałem kilku braci. Odpowiadam: bracie, Szczurek, nie. Lecz nie dopuścił mnie do słowa, musiałem zamilknąć i zgodzić się z propozycją. Nie miałem odpowiednich warunków w domu, ponieważ mieszkałem tylko kątem u braterstwa Żurków na Woli Duchackiej, lecz należało się przygotować. W najbliższą niedzielę po południu, zabrałem ze sobą Pismo Święte i poszedłem na Krzemionki, usiadłem na trawie i tam się przygotowywałem. Konkordancja była nieznana, nie posiadałem żadnych podręczników. Gdy tak siedziałem nad tematem, moi rówieśnicy grali w piłkę, słychać było krzyki, wrzaski i nawoływania, które jakby umyślnie chciały zagłuszyć spokój mojej duszy. Trzeba było zaprzeć samego siebie, zamknąć uszy na wszystko, co działo się opodal, a umysł i serce skierować do Słowa Bożego, gdyż mój cel był zupełnie inny.

W tym czasie okres kadencji trwał 3 miesiące. Wkrótce zostałem wybrany diakonem i w dalszym ciągu brałem udział w szkole proroczej.

W 18 roku życia po raz pierwszy wybrałem się w dalszą podróż na rowerze, wraz z braćmi ze Śląska – Pałką i Rufinem Nowakiem, oraz z J. Żubrem z Gilowic. Jechaliśmy na konwencję, która odbywała się 26, 27 i 28 sierpnia 1933 roku w Chmielku. Podróż trwała 4 dni. Wyruszyliśmy z Krakowa 22.08 rano i na wieczór przybyliśmy do Tarnowa. Zagościliśmy u braterstwa Litińskich, którzy przyjęli nas serdecznie. Wieczorem trzeciego dnia podróży byliśmy w Jarosławiu. Nie mając adresu do braterstwa, namówiony przez współtowarzyszy podróży, poszedłem na policję prosić o adres do Badaczy Pisma Świętego. Udaliśmy się pod wskazany adres, do brata Kica, którego żona była światową osobą. Przyznała się przed nami, jak wiele krzywdy uczyniła mężowi, by odwieść go od Prawdy, lecz to nic nie skutkowało. Opowiadała, jak pewnego dnia jej mąż ubrał się, by pójść na nabożeństwo, a ona oblała go wodą od stóp do głowy. Zdjął wtedy mokre ubranie, ubrał robocze i bez słowa poszedł na nabożeństwo. Żałowała, że tak postąpiła. Powiedziała nam, że Wójtowicz, który również jest badaczem, sprzedaje warzywa na rynku. Bardzo uradowani tą wiadomością pojechaliśmy rano na rynek, by się z nim zobaczyć. On również bardzo się ucieszył i ugościł nas, a następnie zabrał do Tuczęp do braterstwa Nawrotów, u których mieszkał i uprawiał warzywa. Z Tuczęp, przez Jarosław i Tarnogród, droga była piaszczysta i trudna do jazdy rowerem. Wdzięczni Panu, dotarliśmy szczęśliwie do celu. Zostaliśmy przywitani przez braci: A. Stahna, J. Gładyska, A. Fila i innych. Na uczcie było zgromadzone około 200 osób, na które Pan zlał swoje błogosławieństwo, z czego wszyscy byli uradowani, składając Panu swe podziękowanie.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy do braterstwa Czubów w Woli Lubeckiej, gdzie zostaliśmy serdecznie przyjęci. Po krótkim odpoczynku udaliśmy się w kierunku Tarnowa. Brat J. Zuber zatrzymał się w Tarnowie, ja zaś w pojedynkę wyruszyłem w stronę Krakowa. Po drodze wstąpiłem do rodzinnego domu, do Łężkowic, gdzie zostałem serdecznie przywitany przez mamę i młodsze rodzeństwo. Przez dwa dni dzieliłem się z nimi wrażeniami oraz błogosławieństwami doznanymi na konwencji. Po 12 dniach podróży, znów znalazłem się wśród braterstwa w Krakowie, pełen zadowolenia i wdzięczności Panu za Jego kierownictwo i błogosławieństwo.

Druga Konwencja Generalna odbyła się w Krakowie 4, 5 i 6 listopada 1933 roku, przy ulicy Warszawskiej 17. Poznałem wtedy brata Józefa Bobaka z Zakopanego, który zaproponował mi pracę w Zakopanem, zapraszając mnie do siebie. Za zgodą taty, zaraz po konwencji, pojechałem wraz z bratem Bobakiem do Zakopanego. Wkrótce poznałem około 20 braci i sióstr, którzy przyjęli chrzest na konwencji w Nowym Targu, odbywającej się w dniach 4 i 5 czerwca 1933 roku. Większość osób w Zborze była w młodym wieku i młodzi w Prawdzie, dlatego mogliśmy się wzajemnie dobrze rozumieć. Była urządzana szkoła prorocza, w której brałem udział.

W czasie pięcioletniego mojego pobytu w Zakopanem, zbór pięciokrotnie zmieniał miejsce nabożeństw. W pewnym okresie zgromadzaliśmy się u siostry Bargiel, przy ulicy Kościeliskiej, nad potokiem. Gdy po skończonym nabożeństwie wyszliśmy przed dom, zauważyliśmy grupę około 20 osób, kobiet i mężczyzn, trzymających w rękach długie kije, aby nas nimi „przywitać”. Na nasz widok, grupa ta zaczęła nagle krzyczeć, obrzucono nas różnymi przezwiskami, np., „wy Cepry, tuście przyśli…”. Gdy zauważyli brata Leśniaka w stroju góralskim, wołali: – „Nie dziwota tym Ceprom, ale nasi ludzie tu przyśli?”. Tym widokiem zostali jakby rozbrojeni, a my przeszliśmy spokojnie obok nich.

W inną niedzielę, podczas nabożeństwa, pod okno naszej salki przyszedł pijany sąsiad. Zamierzał on potłuc szyby w oknach, lecz gospodarz, człowiek światowy, wysoki i bardzo silny, zauważył to w porę. Pochwycił go w swe potężne ręce, podprowadził do znajdującej się w pobliżu kałuży z błotem i kilkakrotnie go w nim zanurzył… Od tej pory mieliśmy spokój. Pan ma różne sposoby, aby ochronić Swych wiernych naśladowców.

Inne wydarzenie – w niedzielę, po nabożeństwie wraz z br. J. Kwiatkiem, zostałem zaproszony do braterstwa Kaszyków. Gdy wracaliśmy stamtąd pod wieczór, zauważyłem 5. młodych mężczyzn ukrytych w zaroślach. Jak się później okazało, czekali tam, aby nas pobić. Szybko przebiegli przez kładkę na drugą stronę potoku, zabiegając nam drogę. Widząc ich, skręciliśmy na inną drogę, przez górę. Gdy byliśmy już daleko na górze, widzieliśmy ich na dole, czekających na nas. Odczuliśmy wtedy kierownictwo Pańskie, że dał nam zrozumieć zamiary sług szatana i mogliśmy ujść z pułapki morderców.

Podczas pobytu w Zakopanem nabrałem wiele doświadczenia i umiejętności w życiu chrześcijańskim, i społecznym. Przeżyłem wraz z braterstwem wiele trudności i doświadczeń, lecz jeszcze więcej radości z poznania Prawdy Bożej w bratniej społeczności.

Nadszedł wreszcie czas mojego powrotu do Krakowa i w kwietniu 1938 roku zjawiłem się na sali zebrań, gdzie zostałem serdecznie przywitany przez braterstwo. Niebawem zostały przeprowadzone wybory. Na liście nominacyjnej, pośród braci starszych wpisano także moje nazwisko. Po przeprowadzonych wyborach bracia przekazali mi kasę zborową, którą prowadziłem aż do 31. 12. 1993 roku, ku zadowoleniu braterstwa (56 lat). Powierzono mi również harmonogram usługi braci starszych i diakonów. Pracę tę wykonywałem do roku 1988. Po śmierci brata Juliusza Dąbka w 1977 roku zostałem wybrany przewodniczącym Zboru i pełniłem tę funkcję do 1988 roku.

Na Konwencji Generalnej w 1984 roku zostałem wybrany skarbnikiem międzyzborowym. Pracę tę prowadziłem przez 7 lat, tzn. do 1991 roku. Na Konwencji Generalnej w 1978 roku wybrany zostałem pielgrzymem międzyzborowym i pozostałem nim do 1984 roku. W roku 1980 zostałem wydelegowany do usługi duchowej we Francji. Odwiedzając Zbory, zaprzyjaźniłem się z wieloma braćmi, a z niektórymi utrzymuję kontakt do obecnej chwili, co sprawia mi wielką radość.

Składam za to najserdeczniejsze podziękowanie Ojcu Niebieskiemu i Zbawicielowi – chwała, cześć i uwielbienie po wieki wieczne. Amen.

Brat w Panu Jan Szczepanik

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Rodzice umarli mi, gdy miałem pięć i pół roku. Zostało nas trzech braci, z których byłem najmłodszy. Gdy wybuchła I wojna światowa, miałem 13 lat. Najstarszy brat zginął na wojnie, a średni uciekł do Ameryki.

W 1920 r. wzięli mnie na wojnę bolszewicką i w miesiącu lipcu byłem na froncie nad rzeką Berezyną. Pewnego dnia wynikła tam straszna strzelanina, a wszystko tonęło we mgle. Gdy wiatr rozwiał mgłę, zobaczyłem, ze nasi okopują się pod pobliskim lasem. Zerwałem się więc (bo leżałem na ziemi) i biegłem do nich przez odsłonięte ugory, a tu Rosjanie wołają: „Polaczok, poddajsia!”, ale ja ich nie słuchałem. Strzelali do mnie tak, że kule wzbijały wokół mnie tumany kurzu i pyłu, bo ziemia była piaszczysta, ale jakoś mnie nie trafili.

Byłem twardym katolikiem. Gdy w wojsku żołnierze mówili różne rzeczy na księży, stawałem w ich obronie. Nie mogłem znieść, że takie brudne rzeczy mówią na swoich duchowych przewodników. Ożeniłem się też z katoliczką.

w 1925 r. spotkałem się z badaczem Pisma Św., który nawiązał ze mną rozmowę o sprawach wiary. Dyskusjom poświęcaliśmy dużo czasu, przeciągały się one do późnych godzin nocnych. Dziwiły mnie jego zdrowe argumenty i zadawałem sobie pytanie, skąd on to wszystko wie. Coraz więcej rozumiałem z tego, co ów badacz mówił. Zaczęły mnie te sprawy interesować.

Zapragnąłem mieć własne Pismo Święte. Przypomniałem sobie, ze u nas na strychu leży taka Księga. Nieraz do niej zaglądałem, lecz nic w niej nie widziałem szczególnego, nie starałem się jej zrozumieć, a nawet odczuwałem pewną obawę, gdyż często słyszałem, jak ksiądz z kazalnicy wołał, żeby nie czytać Pisma Świętego, które nie ma aprobaty biskupiej, gdyż takie Pismo Święte jest fałszywe.

Tym razem jednak pokonałem wszelkie opory i wszedłem na strych, aby bliżej przyjrzeć się od lat leżącej tam Księdze. Była to Biblia w przekładzie Jakuba Wujka (duży format), którą przywiozła moja teściowa z Ameryki. Co najważniejsze, miało ono aprobatę biskupa.

Teraz miałem już własne Pismo Święte. Byłem bardzo uradowany. Czytając je przypominałem sobie wiele spraw, które tłumaczył mi ów badacz. Dopiero teraz mogłem poznać i zrozumieć, iż to Boska opatrzność chroniła mnie przed gradem kul na froncie, że to Bóg używa swoich aniołów, „którzy na posługę bywają posłani dla tych, którzy zbawienie odziedziczyć mają” –Hebr. 1:14.

Brałem teraz Pismo i czytałem z niego swoim sąsiadom, którzy zachowywali pewien dystans, jak dawniej ja to czyniłem, gdyż mieli obawę, czy aby nie jest to fałszywa Księga – może heretycka? Pokazywałem im aprobatę biskupa, ale mimo to trudno im było cokolwiek z niej zrozumieć. Dzisiaj wcale nie dziwię się katolikom, iż nic nie wiedzą z Pisma Świętego, bo sam tego w moim życiu doświadczyłem. Nie wiedzą, bo nie czytają i mało jest im tłumaczone. Gdybym nie spotkał się z tym badaczem, byłbym nadal w ich położeniu, a na zapytanie: „Czy rozumiesz to, co czytasz?” odpowiadałbym słowami Etiopczyka eunucha: „Jakżebym mógł, jeśli mnie nikt nie pouczył?” – Dzieje Ap. 8:30-31.

Pewnego razu poszedłem do księdza. Gdy mnie zobaczył, zapytał: „Co was tu sprowadza?” Ja na to: „Proszę księdza, czytam Pismo Święte i mam pewne wątpliwości w różnych sprawach”. Ksiądz rzecze: „A w jakich to?”. Mówię: „Na przykład, w sprawie nieomylności papieża”. Ksiądz na to: „Papież jest takim samym człowiekiem jak my, ale co powie w kościele w sprawach wiary, to jest tak i amen”. Ja mówię dalej: „A jak się ma sprawa z duszą nieśmiertelną, bo czytam Pismo i nigdzie nie jest napisane, ze człowiek ma duszę nieśmiertelną?” Ksiądz się zmieszał, ale powiada „Słuchajcie, Sanocki, przecież juz starożytni Grecy wierzyli w nieśmiertelność duszy. Platon, Sokrates i inni” Ja na to: „Ale Pismo św. nic nie mówi o tym”. A on mi znowu przytacza tych starożytnych pogańskich mędrców greckich. „Kościół naucza – mówię – że człowiek składa się z ciała i duszy, i że przy śmierci one się rozdzielają dusza idzie do piekła, czyśćca lub nieba. Jezus Chrystus, jak przyszedł na ziemię, nie miał żadnego grzechu, to Jego dusza – mówię dalej – musiała zaraz pójść do nieba”. Ksiądz na to: „A naturalnie, tak, tak”. Ja na to: „To jak Pan Jezus umarł, a potem zmartwychwstał, o czym czytamy, na przykład, w 20 rozdziale Ewangelii według św. Jana, to gdzie Jego dusza znajdowała się przez trzy dni?” Ksiądz zmieszał się i radził mi, abym przestał czytać Pismo Święte

Przyszedł wreszcie dzień, kiedy poszedłem po raz pierwszy do zboru na społeczność braterską. Byłem wielce zaskoczony, gdy zobaczyłem wzajemną życzliwość wśród zborowników. Gdy wysłuchałem wykładu ze Słowa Bożego, którym służył jeden ze sług zborowych, serce moje podpowiedziało mi „Tu rzeczywiście mieszka Bóg”. To był przełom w moim życiu. Do kościoła katolickiego juz więcej nie poszedłem, ale w domu zaczęła się wielka wojna. Szczególnie bojowymi okazały się moja żona z teściową. Wyrzuciły mnie z domu i przez cztery miesiące byłem poza domem. Przez ten czas mieszkałem u braci, którzy przygarnęli mnie do siebie i zaopiekowali się mną. Ponieważ w gospodarstwie, jakie posiadaliśmy, potrzebny był gospodarz, więc po tym czasie żona przyszła po mnie i to piekło trochę się zmniejszyło.

Pewnego razu, gdy moim domownikom czytałem Biblię, moja teściowa akurat paliła w piecu chlebowym, tak ją zirytowały te słowa, ze raptem chwyciła mi z rąk Biblię i wrzuciła ją do pieca. Biblia spłonęła. Kupiłem więc u braci nową Biblię i tej już nie spotkał taki tragiczny los.

Swego czasu odbywały się w parafialnym kościele tak zwane misje. Była też na nich matka brata Klekota. Ksiądz misjonarz wołał z ambony, żeby przyprowadzić tych, co pobłądzili i odeszli od „matki” – kościoła. Poszedłem więc z bratem Klekotem i jego matką do księdza misjonarza i mówię. „Słyszałem, że ksiądz misjonarz wołał z ambony, by przyprowadzić tych, którzy pobłądzili, więc przyszliśmy, żeby nam ksiądz wyjaśnił, w czym pobłądziliśmy”. On na to „Głuptasy! Czy wy rozumiecie Pismo Święte?” Odpowiedzieliśmy „Właśnie w tym celu przyszliśmy, żeby nam ksiądz wytłumaczył”. Ksiądz wówczas: „Kiedyście tacy mądrzy, to powiedzcie mi, w ilu językach zostało napisane Pismo Święte? Odpowiedzieliśmy, że w dwóch, w języku hebrajskim i greckim. „No dobrze, no dobrze „ – ciągnął dalej ksiądz zmierzając do zakończenia rozmowy. Jednak nie mieliśmy zamiaru ustąpić i mówimy „To w końcu niech nam ksiądz powie, w czym pobłądziliśmy?” „Hmm… Wy nie wierzycie w ojca świętego i biskupów!” Wówczas przyszły nam na pamięć słowa Pana Jezusa z Ew. Mat. 23:8-9 i mówimy: „Niech nam ksiądz wytłumaczy, jak mamy rozumieć to, co powiedział Zbawiciel „Ale wy nie nazywajcie się mistrzami; albowiem jeden jest mistrz wasz, Chrystus; ale wyście wszyscy braćmi. I nikogo nie zówcie ojcem waszym na ziemi, albowiem jeden jest Ojciec wasz, który jest w niebiesiech”. Pytam księdza. „Jak to mamy rozumieć?” Albo z 2 Listu do Tesaloniczan, rozdział 2 wiersze 3 i 4: „…człowiek on grzechu, on syn zatracenia, który się sprzeciwia i wynosi nad to wszystko, co się zowie Bogiem, albo co ma Boską cześć, tak iż on w kościele Bożym jako Bóg usiądzie, udawając się za Boga. Niech nam ksiądz wytłumaczy, jak to mamy rozumieć – pytam – do kogo się to odnosi7” Ksiądz misjonarz widząc, do czego zmierzamy, bardzo się zdenerwował, złapał nas za ramiona i wypchnął za drzwi, mówiąc „Idźcie, idźcie, nie chcę z wami dyskutować, koniec dyskusji!”.

Matka Klekota była przy tym obecna i wszystko pilnie obserwowała. Ta dyskusja ją przekonała, gdzie jest Prawda i kto rzeczywiście pobłądził.

W 1933 r. poświęciłem się na służbę Bogu, kupiłem sobie wszystkie tomy Wykładów Pisma Świętego br. Russella, które pilnie studiowałem i jeszcze dotąd z nich korzystam. Bracia, dażąc mnie zaufaniem, wybrali mnie na sługę zboru i do tego czasu jeszcze służę im, na ile Pan użycza mi zdrowia i siły. Z łaski Bożej przeżyłem juz 94 lata i w dalszym ciągu studium biblijne jest moim najmilszym zajęciem. Obecnie szczególnie interesuje mnie sprawa plag egipskich, które według br. Russella (Tom VI, s. 210) mają być figurą na plagi, jakimi ma się zakończyć wiek Ewangelii. Te ostatnie opisał św. Jan w 15 i 16 rozdziale Księgi Objawienia. Są to bardzo ważne sprawy, bo musimy wiedzieć, co jeszcze ma przyjść na świat, zanim zostanie ustanowione Królestwo Boże na ziemi

Drogie Braterstwo! Tylko część z mojej drogi do Prawdy Wam. opisałem Spoglądając wstecz z perspektywy przeżytych lat, widzę, jakim przedziwnym niebiańskim blaskiem Prawda Boża opromieniła moje życie. Bóg raczył sprawić, że stałem się uczestnikiem Jego łask i tajemnic! Niech Mu za to będzie chwała po wszystkie wieki!

Życzę wszystkim Braciom i Siostrom wytrwania w Prawdzie. Amen.

Brat, z łaski Pana, W. Sanocki z Wrocanki k/Jasła

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Wspomnienia

W szkole podstawowej uczęszczałam na lekcje religii, mimo iż moi rodzice znali już Prawdę. Pewnego razu na pytanie księdza, czy byłam w kościele, odpowiedziałam, że byłam z mamusią w zborze. Ksiądz na to uderzył pięścią w stół i zaczął krzyczeć, że to nie miejsce dla mnie i zaczął mnie przezywać. Gdy chodziłam do siódmej klasy, powiedziano mi, że jeśli nie będę chodzić do kościoła, to mnie wyrzucą ze szkoły. Nie lubiłam chodzić do kościoła – ksiądz stał odwrócony tyłem do słuchających i w dodatku mówił po łacinie, czego nikt nie rozumiał. Ksiądz mówił, że jeśli w czasie komunii ktoś ugryzie opłatek, to się poleje krew. Jako dziecko byłam przekorna i raz ugryzłam opłatek i stwierdziłam, że to nieprawda.

Bardzo lubiłam chodzić do zboru. Tam było inaczej. Bardzo mi się podobało, że każdy brat czy siostra po przyjściu witał się ze wszystkimi. Starszymi w zborze krakowskim byli wtedy br. Jan Ciechanowski, który potem wyjechał do Australii, br. Piotr Żurek, ojciec Adama Żurka, którego bardzo lubiłam.

Chrzest wiary przez zanurzenie w wodzie przyjęłam 14 lipca 1940 roku. Chrzest odbył się w Swoszowicach u br. Pokuty. Razem ze mną poświęciła się jeszcze jedna siostra. Miałam wtedy 18 lat i rodzice moi uważali, że jestem za młoda do chrztu, ale ja tak kochałam Boga i tak bardzo chciałam Mu służyć, i Jezusowi Chrystusowi, który za nas umarł na krzyżu. Wiemy, że właśnie w młodym wieku rodzą się szlachetne uczucia i miłość na całe życie. Napisałam wtedy wiersz, którego fragment brzmi:

„Pragnę Ci złożyć szczerą mą podziękę
Za łaskę, której udzieliłeś mi,
Że mi podałeś, Panie, swą rękę,
Niech chwała Tobie za to wiecznie brzmi”.

W czasie wojny niemieckiej nie mogliśmy chodzić do zboru, zgromadzaliśmy się na tzw. zebraniach domowych, raz u nas, to znowu u br. Kiebzaka i br. Bigaja. Coraz więcej rozumiałam Prawdę i cieszyłam się, że Bóg mnie, tak marną istotę, powołał z ciemności do cudownej swojej światłości.

Jakieś dwa lata po przyjęciu chrztu spotkałam się z księdzem katechetą, który uczył mnie religii. Zapytał, co robię, co postanowiłam. Odpowiedziałam, że się poświęciłam na służbę Jezusowi Chrystusowi. Zrobiłam tak w dużym stopniu dzięki niemu i jego zachowaniu. Zapytał, czym mu wybaczyła. Odpowiedziałam, że gdybym nie wybaczyła, nie mogłabym należeć tam, gdzie teraz należę. Odpowiedział, że wybrałam bardzo trudną i odpowiedzialną drogę, nie łatwo iść po ciernistej drodze, po czym złożył mi serdeczne życzenia błogosławieństwa i wytrwania na tej drodze i pocałował mnie w czoło. I tak się rozeszliśmy.

Korzystałam z każdej okazji, by głosić radosną nowinę o Królestwie Bożym. Dawniej, gdy nie było jeszcze polskiego papieża, to ludzie chętniej słuchali i pytali o różne biblijne sprawy. Od dziecka nie jestem tęgiego zdrowia i nie raz leżałam w szpitalu i tam głosiłam cudowną Ewangelię. Kiedyś spotkałam w szpitalu księdza misjonarza, tzw. ojca Kościoła. Powiedziałam mu, że mamy jednego ojca, Ojca Niebiańskiego. Rozmawiałam z nim niejeden raz na tematy biblijne. Powiedział mi, że gdybym przeszła na wiarę katolicką, to by mnie ogłosili świętą. Powiedziałam mu, że tak długo leżę, a nic nie słyszałam od niego ze Słowa Bożego. Wtedy on wstał i odchodząc powiedział od drzwi, że Królestwo Boże jest już blisko, dosłownie w drzwiach, drzewo figowe się zieleni, Chrystus przyszedł po raz wtóry na ziemię, wypełniają się wielkie proroctwa. Chociaż byłam słaba, to podźwigłam się na łóżku, bo uszom nie wierzyłam, że to mówi ksiądz katolicki. Zapytałam go, dlaczego o tej wspaniałej prawdzie nie głosi w kościele. Odpowiedział, że jest już za późno, że gdyby to mówił, to nie miałby miejsca w kościele. „Twardy to orzech do zgryzienia, zostańmy przyjaciółmi” – powiedział i uścisnęliśmy sobie ręce. Dziękowałam Bogu, że posłał anioła, który mi otworzył usta, bym głosiła Jego cudowne słowa.

W 1952 roku zachorowałam ciężko na skręt kiszek, gdy byłam w ósmym miesiącu ciąży. Przez trzy tygodnie miałam gorączkę 39-40 stopni. Dziecko zmarło, a mnie lekarze nie dawali żadnej nadziei. Wspominałam wtedy słowa Hioba, męża pobożnego z ziemi Uz, który w podobnej sytuacji powiedział: „Bóg dał, Bóg wziął, niech będzie imię Jego błogosławione”. Nie traciłam nadziei, powiedziałam lekarzom, że jeszcze nie umrę, bo nie zasłużyłam u Boga na śmierć i Bóg na pewno poda mi swoją dłoń, jak śpiewamy w pieśni. I tak się rzeczywiście stało – wkrótce wyszłam ze szpitala i napisałam do lekarzy podziękowanie, w którym dodałam, że tam, gdzie ludzka moc jest bezsilna, Bóg idzie z pomocą tym, którzy w Nim ufają i wyrywa ich nawet z objęć śmierci. Jak powiedziały mi potem pielęgniarki, lekarz, który się mną opiekował, przytulił to podziękowanie do serca i powiedział, że takiego jeszcze nigdy od nikogo nie dostał.

Doświadczyłam też, jak wielką moc ma modlitwa. Kiedyś znowu leżałam w długo trwającej gorączce i nie pomagały mi żadne lekarstwa. Pewnego wieczoru lekarz powiedział, że już nie dojadę do szpitala. Mąż mój, Franciszek, też poświęcony, ukląkł w kuchni do modlitwy, ja leżałam w pokoju, słyszałam jego gorącą modlitwę i szloch. Rano miałam już tylko 37 stopni i znowu przybyły lekarz nie mógł w to uwierzyć.

Za każdą radość i doświadczenie dziękuję gorąco Bogu Ojcu, bo gdy mnie doświadcza, wiem, że przyjmuje mnie za swoje dziecko. Brak mi słów podziękowania za światło Prawdy, którą mnie Bóg oświecił, za Jego Syna, który za mnie umarł na krzyżu, za Jego słowo, które mogę czytać i rozkoszować się tajemnicami proroctw, które się wypełniają na naszych oczach. Dużo jest w moim sercu radości i wdzięczności. Chociaż jestem już w podeszłym wieku, to jednak dzięki pomocy młodszych braci nadal mogę uczestniczyć w nabożeństwach w zborze krakowskim. Pragnę dokończyć mój bieg w Prawdzie i wiem, że Bóg dopomoże mi we wszystkich trudnościach, jak dotąd dopomagał. Wszechmoc Boża jest nieograniczona i kto w niej ufa, nie zawiedzie się, da On zwycięstwo wszystkim swoim wiernym sługom i tego zwycięstwa życzę wszystkim braciom i siostrom i domownikom wiary. Bogu niech będzie chwała za wszystko.

Siostra z łaski Pana Zdzisława Grabowska

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Marzena

Przyglądamy się z wyraźną sympatią, podziwem, czasem miłością, gdy siadają w pierwszym rzędzie. Zanurzenie w wodę. Nasze refleksje, wspomnienia. Obserwujemy napięcie na tych bliskich nam twarzach, ulgę, uśmiech. Chcielibyśmy pomóc im, zapewnić o naszej obecności, zrozumieć.

Może nauczyć się czegoś?

„… najpierw, wcześniej ustawiczna myśl, że… były takie wątpliwości, że jestem za młoda. Rozmawiałam z moją mamą. Ona też poświęciła się mając osiemnaście lat. Potem był zbór. Wstałam i powiedziałam, że zamierzam się poświęcić na najbliższej konwencji. U nas jest taki zwyczaj, że prosi się o opinię zboru; czy ktoś nie ma jakichś zastrzeżeń. Nie, nie było. Bardzo się ucieszyli. Były łzy, nie ukrywana radość. Bardzo mi to pomogło. Jakąś taką opieką mnie otoczyli, czułam to bez rozmowy. Ale ciągle rosło coś we mnie. I jeszcze ciągle wątpliwości, że młoda, że nie znam siebie, że nie podołam, że może pojawi się jakiś człowiek w moim życiu i… może tak sprawi, że odejdę, albo jakieś wydarzenie się stanie lub coś innego. Nie znałam siebie.

To pierwsze, że wstałam w zborze, dodało mi siły i pewności, ale to było tydzień przed konwencją. Pozostały obawy, że ja… czy jestem godna tego. Ktoś, nie wiem już kto, powiedział mi, że przecież Bóg tak ukochał nas, że dał Syna i że jednak w Jego oczach jesteśmy dużo warci, że Mu na nas zależy.

I Białogard. W przeddzień strasznie spaliło mnie słońce. Miałam gorączkę, dreszcze, byłam dosłownie „wycięta”. Pierwszy dzień konwencji minął nijak. Myśli miałam rozwiane. Słuchałam wykładów, wyciągałam jakieś wnioski, a nagle wszystko się waliło, ciągle myśl, że i tak jestem bez sensu.

Brat poprosił, aby ci, którzy chcą przyjąć chrzest, podnieśli rękę. Nie, nie zrobiłam tego, nie podniosłam ręki. Siedziałam na kocu. Po drugiej stronie siedziała Iwona. I już sobie postanowiłam: chcę to zrobić. Boże, ja chcę to zrobić! I… nie miałam siły. Nie umiałam się podnieść z tego koca. Było dziesięć minut do wykładu. Coś tak okropnego mnie przygniotło, że nie umiałam wstać. I tylko modliłam się: Boże, ja chcę to zrobić, ja potrafię to zrobić! Nie miałam siły. Nie mogłam. Wtedy popatrzyłam na nią i pomyślałam, że ona chyba też… Ona wstała i idzie do mnie. Ja dalej siedzę i gryzę się w środku z tą moją bezsiłą. To tak, jak gdyby ktoś odebrał mi umiejętność chodzenia, umiejętność, że wstaję i tym samym rozkazuję moim nogom, aby szły. Wtedy ona dała mi rękę i powiedziała: Chodź, idziemy!

Wtedy coś mnie podniosło. Chyba wtedy potrzebny był mi drugi człowiek i ręka, która pozwoliła mi wstać. I dopiero, gdy usiadłam na tym stołku, poczułam ulgę. Poczułam się szczęśliwa. Wszyscy wokoło również byli uśmiechnięci i szczęśliwi, jak gdyby chcieli mi dziękować. Mieli takie piękne spojrzenia. I wtedy, w myślach, ja też zaczęłam dziękować: Boże, dziękuję! Dziękuję Ci! Bądź ze mną.

Byłam bardzo podniecona – nerwowe ruchy, długopis spadł, chustki zapomniałam, przewróciłam krzesło. Nic nie mówiłam. Taki dziwny stan. Powiedziałam tylko, jak mam na imię. Nie słyszałam, co do mnie mówią i… nic już nie wiedziałam. Gdy brat mnie zanurzył, popłynęła z prądem moja pożyczona chustka i już się nie odnalazła.

Ale wtedy, gdy wyszłam z wody, czułam się jak nowo narodzona. Czułam się lekko. Tak sobie skojarzyłam, że taki lekki jest puch, piórko. Tak czułam się i psychicznie też.

Bardzo gorąco modlę się do Boga. Tyle razy się modliłam. I nigdy, kiedy nawet modliłam się pół nocy, gdy wylałam nie wiadomo ile łez, nigdy nie było takiego efektu, że czułam się po prostu czysta. Nie wierzyłam wcześniej, przed poświęceniem, że dosłownie można czuć się oczyszczonym z wszystkiego, co zostawia się za sobą. Że Bóg unieważnia wszystkie grzechy. Dosłownie to odczułam. I to trwa do dzisiaj. Może to zbyt odważne, ale wydaje mi się, że Bóg wtedy daje jednak maleńki fragment swojego ducha. I tym też, którzy są obok nas.”

Rozmawiał Michał Targosz

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Poniższy tekst jest dosłownym rękopisem siostry Franciszki Chocyk zmarłej 23 lipca 2020 roku w Kanadzie w Vancouver. Siostra Franciszka na początku była członkiem zboru w Kaliszu. Przez jakiś czas dojeżdżała do zboru w Szczecinie. Następnie, kiedy mieszkała w Myśliborzu, w jej domu zgromadzali się bracia, jak i też odbywały się młodzieżowe spotkania biblijne. Ostatnim zborem, którego była członkiem w Polsce, był zbór w Białogardzie. W roku 1983 wyjechała do Kanady, gdzie do śmierci była członkiem zboru w Vancouver.

Ten rękopis został znaleziony w jej osobistych rzeczach. Nie jest znana data jego sporządzenia. Jest on nie tylko pamiątką po naszej siostrze w Chrystusie, ale również wzmocnieniem dla każdego wierzącego, że bardzo różnymi drogami Bóg prowadzi do Chrystusa tych, którzy mają być Jego dziećmi. Większość z nas historie takie zna z takich właśnie wspomnień lub innych zapisów. Niektórym, ale już niewielu, przed oczami mogą pojawić się obrazy z dzieciństwa. Dla nas takie wspomnienia są pomocne, aby wzmacniała się nasza ufność Bogu. On wie, jakie doświadczenia są niezbędne dla każdego, czy tego, co już Go poznał, czy tego, który do Niego dopiero przyjdzie.

W związku z tym, że siostra już nie żyje, tekst nie był z nikim konsultowany i jest oryginalny (nie został poddany korekcie językowej).

Moja droga do Prawdy

Urodziłam się i wychowana byłam w rodzinie katolickiej. Moja mama była dla mnie bardzo dobrym przykładem, była bogobojna i pokorna. Uczyła nas miłować Boga i Jezusa, chociaż i uczyła nas modlić się do Marii. Jak potrafiła najlepiej, tak nas kierowała. Po wybuchu drugiej wojny światowej dostaliśmy się pod okupację sowiecką, później pod niemiecką. Niemcy wywieźli młodzież do Niemiec do pracy. Pracowałam za drutami w fabryce. Było nam bardzo ciężko, brak żywności nam doskwierał. Pracowałam w Niemczech trzy lata. W trzecim roku byłam bardzo pobita przez lagafirera bez powodu i jakiejkolwiek mojej winy.

Lagafirer wezwał mnie z pracy do jego biura i zaczął mnie obwiniać o kradzież chleba z kuchni, co było jego wymysłem. Oczywiście nie przyznałam się do tego, było to nieprawdą. Kazał mi uklęknąć i wziął moją głowę między jego nogi i zaczął mnie bić i zmuszać do przyznania się, że ukradłam. Tak długo mnie bił, aż się zmęczył. Zostawił mnie, zamknął na klucz biuro i poszedł odpocząć. A ja w tym czasie klęczałam i modliłam się, jak umiałam prosiłam Boga a szczególnie Marię o pomoc. Gdy wrócił z powrotem do biura, postawił mnie pod ścianę, wyjął pistolet, przyłożył mi do głowy i groził, że mnie zastrzeli. Nie przyznałam się do złodziejstwa, to on znowuż zaczął mnie bić. Gdy skończył, kazał mi wracać do pracy. Wracałam jak pijana, nie mogłam utrzymać równowagi. Przyszłam do fabryki, a obok mnie pracowały dwie przyjazne Niemki. Musiałam bardzo źle wyglądać. Zapytały mnie, po co lagafirer mnie wezwał. Nic im nie odpowiedziałam. One nie czekając na moją odpowiedź złapały mnie, jedna za jedną rękę druga za drugą i pociągnęły mnie do toalety. Zmusiły mnie powiedzieć, co się stało. Ja im powiedziałam. Poprosiły mnie, aby im pokazać moje plecy. Jak zobaczyły moje plecy granatowe, to obie się rozpłakały. Jedna do drugiej powiedziała: zabrali dzieci od rodziców i teraz znęcają się. To się wszystko działo na początku luty-marzec. 14 kwietnia zostaliśmy uwolnieni przez Amerykanów. W maju ciężko zachorowałam. Nie było lekarzy. Męczyłam się w bólach do czerwca. W czerwcu zabrano mnie do szpitala. W szpitalu, jak mi się zdawało, opieka była dobra. Doktor nie rozpoznał dokładnie mojej choroby. Leczył mi moje nerki, bo był stan ciężki i wysoka temperatura. Leki mi nie działały. Dostawałam straszne bicie serca. 

Pewnego razu miałam ciężki atak, już myślałam, że to już koniec mego życia. Wezwano księdza. On nie spowiadał mnie, tylko namaścił olejami. Oddziałową była zakonnica, która zabraniała Niemkom przychodzić do mojego pomieszczenia, bo to nie był pokój. Tam nie było światła dziennego. Była elektryczna lampa. Powietrze przychodziło przez otwarte drzwi – wyziewy szpitalne. Sama zakonnica nie lubiła mnie, bo byłam Polką, byłam wrogiem Niemiec. I wtedy przychodziły mi do głowy różne myśli – dlaczego? Ona jest katoliczką, ja również. Ona poświęciła życie dla Boga. Dla niej nie powinno być różnicy, kto jakiej wiary jest. Pomoc zobowiązana nieść każdemu. To mnie zaczęło nurtować, nie mogłam się z tym zgodzić, że coś nie gra.

Pewnego razu, gdy już czekałam, że muszę umrzeć, przyjechali do obozu oficerowie Polacy na spotkanie z Polakami, którzy już czekali na wyjazd do Polski. Ktoś powiedział, że Polka konająca leży w szpitalu. Jeden z nich, porucznik, zabrał ze sobą komendanta obozu i przyjechali do szpitala do mnie. Jak mnie ujrzał, ja byłam cieniem człowieka, skóra powlekała moje kości. Bardzo go to wzruszyło i po chwili wyszli z komendantem. Poszli do gabinetu dyrektora. Kazał całą obsługę zawołać, wszystkich postawił pod ścianę z pistoletem w ręku i powiedział, że jak ja umrę, on ich wszystkich wystrzela na czele z dyrektorem za to, że mnie położyli w takiej dziurze bez powietrza i słońca, i że nie znaleźli lekarstwa na moją chorobę. Potem poszedł po pokojach i wybrał mi pokój, w którym kazał przełożonej przenieść mnie, a że tam leżało 5 Niemek, więc przełożona sprzeciwiła się, że nie ma Niemek gdzie przenieść. Porucznik wyjął pistolet i krzyknął do niej, że jak jeszcze jeden sprzeciw usłyszy, to ją zastrzeli. Ma rozkaz wykonać. Następnego dnia przyjechał sprawdzić, czy rozkaz wykonano. Oczywiście przenieśli mnie, ale do innego pokoju, był bardzo zirytowany, chciał iść i rozliczyć się z nimi. Na moją prośbę, żeby tego nie robił, bo jestem zadowolona z tego pokoju, się zapowiedział, że na każdy mój dzwonek mają być przy mnie i nikt z Niemek nie miał prawa ze mną leżeć. W końcu przyobiecał mi, że za tydzień w sobotę przywiezie mi lekarza Polaka. Spełnił przyrzeczenie i przyjechali, ale nie było dyrektora w szpitalu. Obiecali mi, że wrócą za tydzień, a ja powiadomiłam dyrektora, że ma doktor Polak przyjechać i chce się z nim skonsultować w sprawie mojej choroby. Żyłam nadzieją. Ten tydzień był dla mnie rokiem. 

Nadszedł dzień, kiedy porucznik z doktorem przyjechali. I obaj doktorzy porozmawiali. Polak poprosił, czy mnie może zabrać. Dyrektor mu pozwolił po pytaniach zadawanych dla mnie, jak to się zaczęło. Zaproponował, żeby zabrać mnie do zabiegowego gabinetu. Zabrali, a że ja o własnych siłach już nie podnosiłam się, Polak posadził mnie na wózku, którym przywieziono mnie i trzymał mnie z przodu a Niemiec z tyłu. Zrobił punkcję w lewym boku. Ropa prysnęła. Polak zaraz mi powiedział, że jutro zoperują mnie rano, żeby się nie sprzeciwiać, że to ostatni ratunek. Następnego dnia rano zabrali mnie na salę operacyjną. Doktor przygotowywał się do operacji w drugim pokoju, a zakonnica i nestolog mnie przygotowywała. Dała mi narkozę, bardzo dużą dawkę, jak dla normalnie chorego, a że ja byłam bardzo słaba, dla mnie ta dawka była śmiertelna, zaczęłam się dusić, na szczęście miałam ręce nieprzywiązane i złapałam za maskę, i zrzuciłam akurat na zakonnicę; ta w krzyk do mnie, że ja histeryzuję, ja jej powiedziałam, że chcesz mnie udusić. Gdy doktor usłyszał, że ta na mnie krzyczy, przyszedł natychmiast i mnie pyta, co się stało, ja mu powiedziałam, że tyle mi dała narkozy, że nie mogłam oddychać, dusiłam się. Wtedy doktor na nią pokrzyczał, że dlaczego dała mi tak dużo. Wie o tym, że jestem bardzo słaba i wystarczy mi dwie krople na grubą warstwę waty, żebym mogła lekko oddychać, ja wtedy doliczyłam do czterech i już spałam. W czasie operacji wylało się bardzo dużo ropy, jak tylko otworzyli mi bok, nerka była już uszkodzona, pływała w ropie. Po operacji pierwsze jak się obudziłam, byłam bardzo głodna, bo przez dwa miesiące nic nie jadłam tylko piłam, włosy moje wyszły jak po tyfusie. Miałam ponad 40o gorączki. W szpitalu dyrektor powiedział, że nie wolno mi ograniczać jedzenia. Z obozu przynosili mi Polacy, co kto miał, wszystko zjadałam. W szpitalu byłam cztery i pół miesiąca, i na własne żądanie wyszłam. Od tej pory już do Kościoła nie poszłam, w obozie spotkałam br. Walaszczyków i siostrę Gowdową, z nimi wróciłam do Polski do Kalisza. Chociaż bardzo słaba oni mnie zapoznali z Prawdą, za co Bogu gorąco dziękuję i cenię moje braterstwo, którzy pracowali nade mną, że mogłam odłączyć się od światowych radości, a doceniłam z całego serca Prawdę i kroczę tą drogą z Jezusem od 46 r. czerwiec 9-ty. Kocham Ojca Niebieskiego i Zbawiciela Jezusa Chrystusa, i moich braci i siostry kocham z całego serca. Pomocnik był posłany przez Pana Boga jako anioł, który mi podał rękę i przeżyłam tą tragedię w moim życiu. A moim nieprzyjaciołom, co mnie skrzywdzili, już dawno przebaczyłam.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Pragnę w krótkości opisać moje spotkanie z Prawdą, aby inni czytając – mogli nieco z tej lekcji skorzystać.

Do wioski mego zamieszkania, Zamchu (pow. biłgorajski), Prawda zawitała w latach trzydziestych. Bóg zanim wywyższył Józefa, wcześniej przeprowadził go przez ciężkie więzienie egipskie. Podobnie rzecz miała się i ze mną – i ja zanim zetknąłem się z Prawdą, znalazłem się w więzieniu. Pomiędzy Józefem a mną była jednak zasadnicza różnica: Józef przebywał w więzieniu niewinnie, ja zaś za swoją młodzieńczą głupotę. Moja wina polegała na tym, że po pijanemu wdałem się w bójkę, podczas której zginął człowiek. Często wspominam to wydarzenie, podobnie jak św. Paweł, gdy wspominał niewinną śmierć św. Szczepana. Wspomnienia te utrzymywały apostoła w pokorze, zgodnie z jego własnymi słowami:

„Prawdziwa to mowa i w całej pełni przyjęcia godna, że Chrystus przyszedł na świat, aby grzeszników zbawić, z których ja jestem pierwszy (największy) – 1 Tym. 1:15, NP.

Dzisiaj i ja podobnie mogę powiedzieć o sobie. Będąc w więzieniu gorąco modliłem się do Boga, chociaż wówczas Go jeszcze nie znałem. Żałowałem swego postępku. Z czasów szkolnych częściowo znałem historię wydarzeń opisanych w Starym Testamencie, gdyż w szkole uczono nas tego. Wiedziałem więc, że Bóg był z Józefem w więzieniu i gorąco wierzyłem, że On jest też i ze mną. Od pierwszych dni pobytu w zakładzie karnym pracowałem w kuchni, a następnie w magazynie żywnościowym. Było mi dobrze, nawet lepiej niż w domu rodzinnym, gdzie panowała wielka bieda.

Po sześciu miesiącach odosobnienia powróciłem do domu. Tak krótki pobyt w więzieniu świadczył o tym, że nie byłem głównym sprawcą zabójstwa. Niemniej piętno odbytej kary utrzymywało mnie w pewnym oddaleniu od dawnych kolegów. W tym czasie niektórzy sąsiedzi z naszej wioski przyjmowali Prawdę. Jednym z nich był mój dobry kolega i brat w Chrystusie, Sum. Pewnego razu do naszej wioski przyjechali dwaj pielgrzymi z „Towarzystwa”. Mój kolega zapraszał mnie bardzo, aby wraz z nim pójść na zebranie, ale ja nie poszedłem. Patrząc z perspektywy czasu na tamto wydarzenie widzę, że gdybym wówczas wyraził zgodę, to z pewnością nie byłoby to dla mnie korzystne. W swoich wykładach pielgrzymi ci krytykowali bowiem kościelnictwo, a czasami nawet wręcz je wyśmiewali. Będąc człowiekiem wierzącym w swój prawosławny kościół, mógłbym się z tego powodu zgorszyć.

Po pewnym czasie w nasze strony przyjechał następny pielgrzym od „braci wolnych” – brat Kret. Zebranie miało odbyć się wieczorem, w skromnej izbie. Tym razem zdecydowałem się pójść na to zebranie. Na sali siedziało już kilka osób, zadając mówcy różne pytania, na które on odpowiadał. Wydawało mi się to bardzo podejrzane, że człowiek ten na wszystkie zadawane mu pytania znajdywał w Biblii odpowiedź. Pomyślałem sobie: jak to dobrze, że wcześniej – przed wejściem na salę – po trzykroć się przeżegnałem! Czyż bowiem człowiek może tak dobrze znać Biblię i tak szybko odnajdywać potrzebne mu wersety? Kiedy jednak brat ten przemówił, to wzruszył mnie do głębi: przez cały czas mówił on tylko o Bogu i o Chrystusie, nikogo nie krytykując. Wychodząc z zebrania zrozumiałem, że to co usłyszałem – odpowiada mojemu sercu.

Od tego czasu zacząłem więcej interesować się sprawami duchowymi. Od czasu do czasu uczęszczałem na zebrania, unikałem też picia alkoholu; nie zdołałem tylko porzucić nałogu palenia papierosów. Zgromadzenie nasze było ubogie, przychodziliśmy skromnie ubrani i boso. Pewnego razu nasz zbór odwiedził brat Stahn. W swym wykładzie wyliczył on, ile to strat ponosi człowiek, który pali papierosy. Wówczas i ja szybko wyliczyłem, że w ciągu tygodnia puszczam z dymem zarobek jednego dnia ciężkiej pracy. Ten jeden wykład był dla mnie decydującym: postanowiłem pozbyć się zgubnego nałogu i swego postanowienia dotrzymałem. Odtąd ani ja, ani moje dzieci nie byliśmy głodni. Tak więc już te pierwsze początki w Prawdzie przyniosły dla mojej rodziny błogosławieństwo Boże, w tym również polepszenie naszego bytu cielesnego.

Pamiętam z życia taki szczegół: Gdy pierwszy raz postanowiłem kupić sobie Biblię (którą zresztą posiadam do dziś), musiałem zapłacić za nią pięć złotych. Obliczyłem, że w tym celu muszę pracować prawie trzy dni, i było mi bardzo żal pieniędzy. Od tego czasu już nigdy więcej nie żałowałem i nie żałuję środków na zakup literatury duchowej, a Bóg coraz więcej mi błogosławi.

W 1932 roku na konwencji w Bystrem postanowiłem poświęcić się Bogu i przyjąłem chrzest wodny jako symbol oddania się Jemu na służbę. Radość rozpierała moje serce. Pomimo więc sprzeciwu mojej żony i teściowej postanowiłem sobie, że cokolwiek miałoby się stać – to ja już od Prawdy nie odstąpię. Starałem się zrozumieć moje gospodynie i ich rozpacz, gdyż w ich mniemaniu popadałem z jednej krańcowości w drugą – z więzienia do grona Badaczy Pisma Świętego.

W okresie, kiedy poznawałem Prawdę, na drodze do niej stawali groźni olbrzymi, których dzisiaj się już nie spotyka, i o których nasza młodzież prawie nic nie wie. Jakież srogie przeżycia przechodzili bracia, którzy zawierali przymierze z Bogiem! Dwoje naszych dzieci było ochrzczonych w cerkwi, ponieważ w tym czasie, kiedy one przyszły na świat, byłem członkiem Kościoła prawosławnego. W 1933 r. ponownie urodził nam się syn. Będąc już poświęconym, zastanawiałem się jak postąpić, gdyż wszystkie akta metrykalne załatwiali księża. Wyręczyli mnie sąsiedzi. W czasie mojej pracy poza domem wraz z żoną zanieśli dziecko do księdza i ochrzcili. Nie robiłem im z tego powodu żadnych wymówek, gdyż wiedziałem, że ten chrzest nie ma przecież żadnego znaczenia.

Po dwóch latach od czasu mojego poświęcenia się Bogu na służbę Prawdą zaczęła interesować się żona. Mój ojciec, który również mieszkał razem ze mną, do czasu mojego poświęcenia się był biernym członkiem Kościoła prawosławnego – lecz później stał się bardzo religijnym i czynnym w swej wierze.

Ja zaś swoje życie zawdzięczam Bogu i Prawdzie, którą poznałem i pokochałem serdecznie. Kilkakrotnie byłem w objęciach śmierci i to, że dotąd żyję – jest zasługą Słowa Bożego, które zmieniło mój charakter. Znając swoje popędliwe usposobienie, z pewnością nie raz znalazłbym się w takich okolicznościach, które godziłyby w moje życie. Koledzy, z którymi znałem się w młodzieńczych latach, już dawno nie żyją – ja zaś dzięki Bogu żyję i cieszę się dobrym zdrowiem.

Podczas okupacji w 1942 roku wraz z innymi mężczyznami byłem na niemieckiej liście osób skazanych na śmierć. W czasie gdy gestapo przyjechało do mojej wioski, nie było mnie w domu i dlatego pozostałem przy życiu. Zaaresztowano wówczas siedmiu mężczyzn, a wśród nich starszego naszego zboru, brata Pietrusa. Jednego z nich zabito na miejscu, a pozostałych wywieziono 12 kilometrów od wioski i tam rozstrzelano.

W naszych okolicach działało także duże zgrupowanie oddziałów partyzanckich. Do walki z nimi Niemcy skierowali w 1944 roku oddziały Kałmuków, którzy po przybyciu do wioski uwięzili wszystkich mężczyzn jako zakładników – wśród nich znalazłem się także i ja z synem. Chociaż wszyscy mieszkańcy wioski uważali, że na pewno zginiemy – to jednak wraz z synem pierwsi wyszliśmy na wolność. Obaj bowiem posiadaliśmy przy sobie Biblię, którą podczas przesłuchania wziął do ręki oficer śledczy. Do dziś jesteśmy święcie przekonani, że tym, co dało nam wówczas wolność, była właśnie Biblia, i dlatego też często w domu śpiewamy pieśń nr 477: Do śmierci z Biblią św. ja nie rozstanę się…

Po wyzwoleniu w 1947 roku wywieziono nas na Ziemie Odzyskane. Przed wyjazdem modliliśmy się, abyśmy w nowym miejscu znowu byli wszyscy razem. I Bóg nas wysłuchał. Osiedlono nas w Lipiu, w dużym poniemieckim pałacu, w którym też odtąd mieścił się nasz zbór złożony z pięciu rodzin. Na wzór pierwszej gminy chrześcijańskiej w Jerozolimie założyliśmy wspólne gospodarstwo: razem na nim pracowaliśmy i wspólnie też dzieliliśmy się zyskiem – i tak przez trzy lata. Po trzech latach państwo przejęło majątek, a każdy z nas otrzymał własne gospodarstwo.

Obecnie zbór nasz liczy około 80 osób – członków i sympatyków. Chociaż mieszkamy już w mieście, to przecież nie zaniechaliśmy naszej wspólnoty: w każdą niedzielę mamy wspólne obiady i wspólnie też spędzamy miłe chwile aż do późnego wieczora.

Przypatrując się swemu życiu widzę, że pod każdym względem Bóg mi błogosławi. Wychowałem liczną rodzinę – dziewięcioro dzieci, a wszyscy oni poświęcili się Bogu na służbę, z czego wielce się raduję. W ślad za mną i dziećmi postępują moje wnuki. Do obecnej chwili ośmioro z nich poświęciło się Bogu. Chociaż więc ze swoją rodziną nie dorównuję patriarsze Jakubowi – bo obecnie liczy ona nieco ponad 40 osób – to przecież podobnie jak on cieszę się z tego, że wszyscy jej członkowie tak bardzo cenią sobie Prawdę.

W ostatnim czasie przeżyłem również i pewne doświadczenia. Mija właśnie pięć lat, jak zmarła moja małżonka, siostra w Chrystusie, z którą wspólnie przeżyłem 56 lat. Cicha, skromna, oddana Panu, gościnna i miłująca braci. Trzy lata temu, tj. 24 grudnia 1983 r., na pół godziny przed przyjazdem pierwszych gości na ucztę duchową, którą mieliśmy w dniach 25 i 26 grudnia, zmarła jedna z moich córek. Jakże bardzo chciała być ona na tej konwencji! Pytając: „Czemu tak długo nie przyjeżdżają bracia?” – zakończyła swoje życie.

Przeglądając swe minione lata (obecnie mam 81 lat, z czego 55 lata w Prawdzie) nieraz zastanawiam się, co mógłbym w nich zmienić lub poprawić, gdyby Bóg pozwolił mi od nowa rozpocząć „drogę do Prawdy i w Prawdzie”? Poszczycić się nie mam czym, „sługą jestem nieużytecznym”. Na polu pracy ewangelicznej nic nie zdziałałem, nikogo też z obcych nie przyprowadziłem do Prawdy. Ale też celem mojego zeznania nie jest chwalenie się sukcesami przed braćmi, bo jak widzicie, nie mam tych sukcesów – serce moje zna Pan. Pragnę jednak zachęcić innych do służby Bogu i Jego Świętej Prawdzie, gdyż to sowicie się opłaci.

Życzę Braciom i Siostrom, jak również i młodzieży chrześcijańskiej, opieki Bożej. Wzmacniajcie się w Panu i w sile mocy Jego, służcie Mu z całego serca, gdyż bliski jest czas, kiedy na zawsze połączymy się z naszym Zbawicielem, Jezusem Chrystusem – który tak bardzo nas umiłował.

wasz brat w Chrystusie Roman

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

– próba szukania Słowa Bożego

(O tym, jak zapoczątkowano ruch Stowarzyszenia Badaczy Pisma Św., opowiada w streszczeniu uczestnik konwencji Stowarzyszenia w roku 1916, br. Wacław Wnorowski.)

Brat Wacław Wnorowski zapoznał się z ruchem Badaczy Pisma Św. w roku 1915, mając 20 lat. W rok później podczas konwencji urządzonej w Toledo Ohio przyjął symbol chrztu przez zanurzenie w wodzie, w obecności świadków: br. C. T. Russella, publicznych mówców tej konwencji – br. Cieszyńskiego, br. Kołomyjskiego, br. Kasprzykowskiego oraz wszystkich uczestników konwencji w liczbie ok. 350 osób. W celu szerzenia Ewangelii Chrystusowej br. W. W. na krótki okres powrócił do Detroit. Jako młody kolporter zdecydował się udać (w lipcu) do miasta Grand Rapids, do trzech dużych parafii polskiego pochodzenia, aby tam rozprowadzać polską literaturę biblijną. Doznał jednak zawodu, do czego w znacznym stopniu przyczynił się krótki okres w Prawdzie i młody wiek. Angielski zbór zaopiekował się młodym kolporterem, przybyli także polscy bracia z dłuższym doświadczeniem w Prawdzie. Każdego dnia wieczorem urządzano nabożeństwa w polskich mieszkaniach, w których przemawiał br. J. Krett. Obok niego w pracy przy rozprowadzaniu literatury zaangażowani byli br. Szewczyk i dwóch innych braci. Organizowano też wykłady publiczne. Do wielkich rzesz zainteresowanych słuchaczy przemawiał br. W. Kołomyjski. W roku 1917 urządzono w Grand Rapids konwencję, na której licznie zgromadzili się bracia i sympatycy Prawdy. Symbol chrztu przyjęło wówczas 39 osób.

W roku 1917 Stany Zjednoczone przyłączyły się do szalonego bratobójstwa, jakim była I wojna światowa. W maju 1918 r. br. W. W. został powołany do amerykańskiego wojska. Sprzeciwił się jednak, aby wziąć broń do ręki, dlatego przeżył ogromne doświadczenie. Posłano go na północny front we Francji, do walki z armią niemiecką. Jedni naśmiewali się z niego, że jest prorokiem, a inni uważali go za kolaboranta z Niemcami. Lecz z tego wszystkiego wyrwał go Pan. Dnia 3. sierpnia 1919 r. został zwolniony ze służby. Po zwolnieniu z wojska br. W. W. zamierzał szerzyć Ewangelię Chrystusową w stanie Michigan. Bracia z polskiej filii w Detroit zaproponowali mu pracę w biurze, którą przyjął z radością przy końcu sierpnia 1919 r. Biuro to wzięło czynny udział w ogłaszaniu Królestwa Bożego na ziemi i zjednywało lud dla Prawdy Bożej. W krótkim okresie czasu do pracy na Niwie Pańskiej przyłączyły się inne narodowości: litewska, ukraińska, rosyjska i czeska. Każda z nich miała swego przedstawiciela w polskiej filii Towarzystwa w Detroit. We dnie i w nocy drukowano literaturę o Królestwie Bożym. Każdy dzień rozpoczynano modlitwą o powodzenie w tej pracy, i Pan obficie nam błogosławił.

Nie podobało się to jednak Głównemu Zwodzicielowi. Wzbudził on wśród Braterstwa uprzedzenia i w konsekwencji br. H. Oleszyński w 1919 r. wycofał się z komitetu. Do tego czasu był on redaktorem Towarzystwa, tłumacząc pismo „Strażnica”. Od roku 1920 rozpoczął on wydawać pismo „Straż”, które prowadził do roku 1930. Po śmierci br. H. Oleszyńskiego pracę w wydawnictwie kontynuował br. S. Tabaczyński.

W międzyczasie w pięknie zorganizowanym biurze powstały kłopoty, w rezultacie czego Towarzystwo zlikwidowało polską filię w Detroit. Majątek filii przeniesiono do Brooklynu. Na przedstawiciela polskiej pracy w Ameryce powołano natomiast br. W. W., który był nim do roku 1927. Praca Pańska nadal rozwijała się pomyślnie. Wkrótce też rozpoczęto pracę ewangelizacyjną wśród wychodźców polskiej narodowości w Północnej Francji. Do tej nowej placówki pojechał z usługą br. J. Krett – na jesieni 1923 r. Spotkał tam ludzi miłujących prawdę Słowa Bożego. W okolicy Bruay, gdzie licznie zamieszkiwali polscy górnicy, br. Krett wynajął kilka sal. Wieczorami urządzał on domowe nabożeństwa, a w niedzielę publiczne zebrania w wynajętych salach. Często urządzał nabożeństwa w trzech odległych miejscowościach: przed południem, po południu i wieczorem. Prawda rozszerzała się w szybkim tempie. Na wiosnę 1924 r. urządzono we Francji pierwszą polską konwencję. Wykładami służyli br. Krett i br. W. W. Symbol chrztu przez zanurzenie w wodzie przejęło wówczas 95 osób. Był to na terenie francuskim najpiękniejszy zjazd polskich Badaczy Pisma Św. Powstawały zbory polskiej narodowości, do których przyłączały się osoby francuskiego pochodzenia.

Po tej konwencji br. W. W. udał się w podróż do Polski. Po drodze w Westwalii odwiedził polskie zgromadzenie, gdzie usłużył wykładem. Następnie zatrzymał się w Berlinie. I tutaj służył wykładem w j. polskim do niemieckich braci i sióstr, licznie zgromadzonych w wielkiej sali.

Podróż do Polski prowadziła przez Poznań do Warszawy, do biura br. C. Kasprzykowskiego, przedstawiciela „Watch Tower”. Tutaj br. W. W. otrzymał propozycję odwiedzenia zborów w Polsce i usłużenia publicznymi wykładami. W Warszawie na słupach ulicznych rozplakatowano wiadomość o mówcy z Ameryki, który miał mówić nt. „Nieunikniona katastrofa nad światem”. W ogrodzie przy ul. Ordynackiej zgromadziło się kilka tysięcy słuchaczy, a po zakończeniu kazania rozdano tysiące egzemplarzy literatury biblijnej. Ten sam wykład wygłosił br. W. W. w Łodzi. Mieszkańcy tego miasta byli najbardziej zainteresowanymi słuchaczami wykładów o Bogu i Jego Wielkim Plamie Zbawienia. W każdą niedzielę urządzano nabożeństwa w największych salach łódzkich teatrów. Podobne nabożeństwa zorganizowano w Łomży, w Lublinie, we Lwowie i w okolicznych przedmieściach. Oprócz tego urządzano konwencje, m. in. w Chrzanowie w stodole br. Bromboszcza, podczas której odbył się chrzest przez zanurzenie w wodzie. Na konwencji tej byli obecni br. Grudniowie. Rok 1924 był najbardziej obfity w usługę duchową w kraju br. W. W., który służył miłemu Braterstwu w Chrystusie nie tylko w miastach, ale i w wielu wioskach.

Po powrocie do Stanów Zjednoczonych br. W. W. zdał obszerne sprawozdanie ze swej podróży do Polski. Przekazał też wiele pozdrowień z Polski braciom i siostrom w Ameryce. Dotąd większość polskiego Braterstwa w Ameryce i w Polsce miała łączność z Towarzystwem. Gdy jednak przyjęto pogląd, że „miliony z obecnie żyjących ludzi nie umrą” i że nastanie to w 1925 r. (a to się nie stało), wielu zdrowo myślących braci zerwało łączność z Towarzystwem. Brat J. F. Rutherford, prezes Towarzystwa i zaufany pielgrzym br. C. T. Russella, stracił na dawnej powadze. Przez długi czas po śmierci br. Russella uważał jego dzieła za pokarm duchowy. W roku 1919 polecił wydrukować w siedmiu tomach wszystkie artykuły br. Russella, jakie swego czasu ukazały się w piśmie „Watch Tower Bible and Tract Society”. Niestety, ten sam brat w roku 1930 nakazał publicznie spalić ten przedruk. W ten sposób ceniony niegdyś współpracownik br. Russella stracił wszystko, co powierzył mu Pan. Dla wszystkich Badaczy Pisma Św. było to wielką niespodzianką. Wielu zerwało współpracę z Towarzystwem, jednak większość pozostała przy nim, przyjmując nazwę Świadkowie Jehowy. Pod tą nazwą została stworzona wielka organizacja, licząca miliony członków. Ci sami dawniejsi badacze stali się nieprzyjaciółmi dla tych, którzy pozostali przy nauce Wiernego Sługi, br. C. T. Russella, wydawcy pisma „Watch Tower”.

Brat W. W. pracował w Bethel od roku 1922 do roku 1927. Dlaczego nie odszedł od Towarzystwa wcześniej? Było to próbą – doświadczeniem. Poznał wielu braci w Bethel, gorliwych pracowników tej organizacji, którzy przeoczali odchylenia od nauk ustalonych przez br. C. T. Russella dla dobra młodszych członków, współpracujących w tej grupie. Mieli nadzieję, że te odchylenia zostaną wkrótce sprostowane. Niestety, piękna nauka szerzona od 1874 r. została otwarcie splamiona.

Podobna próba dotknęła nie tylko br. W. W., ale też wielu braci starszych w polskiej grupie. Na próżno oczekiwali zmiany. W roku 1930 wszyscy oni otwarcie wystąpili przeciw błędnym naukom, tworząc ruch o nazwie Brzask Nowej Ery – po to, by pokonać różne fałszywe poglądy, m. in. niewiarę we wtórą obecność naszego Pana.

Od tej chwili aż do roku 1942, w którym została zwołana generalna konwencja połączeniowa w Detroit, były dwa wydawnictwa: „Straż” „Brzask”. Na konwencji płakano z radości, że nastąpiło połączenie obu grup, które miały jednakowe poglądy doktrynalne. Czytelnicy uchwalili, by w „Straży” były zamieszczane artykuły z „Watch Tower” (tłumaczone na j. polski), a w „Brzasku” – aby podawać pokarm dla publiczności, dla nowo zainteresowanych Prawdą Bożą. Do redagowania „Straży” czytelnicy upoważnili br. Tabaczyńskiego, a do pracy przy „Brzasku” br. W. W. Po pewnym okresie br. Tabaczyński zachorował i zmarł. Rodzinie i siostrze Tabaczyńskiej, której zlecono redagowanie „Straży”, okazano wielkie współczucie. Wkrótce jednak s. Tabaczyńska zachorowała i zmarła. Ostatnie pięć lat pismo „Straż” redagował br. W. W. – w międzyczasie bowiem pismo „Brzask Nowej Ery”, po zmianie tytułu na „Blask Nowego Wieku”, zaczęto wydawać we Francji. Publikację obu tych wydawnictw zakończono ostatecznie w roku 1983.

Podsumowanie: Brat Wacław Wnorowski, jako badacz Słowa Bożego uczęszczał na wspólne nabożeństwa, szerzył Słowo Prawdy. Odwiedzał zbory w Kanadzie, we Francji i w Polsce – dokąd przyjeżdżał z posłannictwem Ewangelii Chrystusowej. Pracował w wydawnictwie „Straż” „Brzask Nowej Ery”. Wygłaszał mowy pogrzebowe i służył Słowem Bożym przy zawieraniu związków małżeńskich. Usługi te czynione były w języku polskim i angielskim. Wszystko to było czynione przy pomocy Pana. Ale nie przypisuje on sobie tego w swojej doskonałości, raczej prosi Niebiańskiego Ojca i Jego Syna o przebaczenie za wszystkie niedoskonałości w swym poświęceniu (Psalm 7:1-18).

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

– z Wawrzeńczyc do Miechowa i z powrotem

„Nie jest sługa większy nad pana swego. Jeśli mnie prześladowali, i was prześladować będą” – Jan 15:20. „I będziecie w nienawiści u wszystkich dla imienia mego (…) A gdy was prześladować będą w jednym mieście, uciekajcie do drugiego” – Mat. 10:22-23.

Powyższe słowa, jakie wypowiedział nasz Zbawiciel, miały swe wypełnienie podczas całego Wieku Ewangelii. Mijały lata, stulecia i epoki, a lud Pański cierpiał doświadczenia, będąc u wszystkich w „nienawiści dla imienia jego”. Chciałbym dzisiaj przypomnieć Braterstwu wydarzenia, jakie niewielu zapewne pamięta. Upłynęło już bowiem 60 lat od czasu, gdy Bracia i Siostry będąc zgromadzeni na konwencji w Wawrzeńczycach (dawny powiat Miechów) przeszli poważne doświadczenia.

W sierpniu 1924 r. w zabudowaniach br. J. Fudaleja urządzono konwencję, na którą przybyło blisko 50 Braci i Sióstr, a także wielu sympatyków Prawdy Bożej. Nabożeństwo rozpoczęto w niedzielę rano, pieśnią i modlitwą, a przewodniczył br. Cz. Kasprzykowski. On też miał przywilej usłużyć pierwszym tematem z Pisma Św., wydając świadectwo o Bogu i Jego Prawdzie. Mówił niedługo: wkrótce bowiem nabożeństwo zostało przerwane przez miejscową policję, której komendant kategorycznie zażądał przerwania konwencji. Ponieważ br. Cz. Kasprzykowski nie uląkł się i w dalszym ciągu kontynuował wykład, wydano rozkaz: „Brać go siłą!”. Brat Przewodniczący – widząc że go zaaresztowano – zawołał do zgromadzonych: „Bracia, za mną!”. Natychmiast też większość uczestników konwencji opuściła miejsce zgromadzenia, udając się za br. Cz. Kasprzykowskim, będącym ciągle pod eskortą policji. Jak zawsze, byli i tacy, co ulękli się groźby przemocy, i ci się rozproszyli. Także i przeciwnicy Słowa Bożego nie posiadali się z radości widząc, że Badacze zostali uwięzieni.

Komendant policji zadecydował, aby wraz z uwięzionym br. Cz. Kasprzykowskim udać się do starostwa w Miechowie. Droga do Miechowa liczyła ok. 40 km i prowadziła przez pola, a później przez Proszowice i Słomniki. I tak rozpoczęto podróż, w której brała udział większość uczestników konwencji w Wawrzeńczycach. Idąc pieszo, Bracia i Siostry rozmawiali o cierpieniach i prześladowaniach, jakie spadały ciągle i jeszcze spadają z dozwolenia Pańskiego na Jego lud. Śpiewaliśmy nabożne pieśni i pocieszaliśmy się wzajemnie. Wszak były to cierpienia w służbie dla Pana!

Około południa dojechał do nas wóz z żywnością, którym powoził syn br. J. Fudaleja – Zygmund. Ze zgromadzonej na nim żywności skorzystała też i policja.

I tak pierwszy dzień podróży dobiegł końca. Zatrzymaliśmy się na nocleg we wsi Przesławice (o ile pamiętam). Policja wynajęła u miejscowych gospodarzy stodołę, gdzie wszyscy spędziliśmy noc. Następnego dnia, po spożyciu śniadania (gospodyni na prośbę i za zapłatą braci nagotowała mleka) udaliśmy się w dalszą drogę do Miechowa, ale już nie pieszo – lecz na wynajętych przez braci furmankach.

Około godz. 10 przed południem dotarliśmy do starostwa w Miechowie. Komendant policji wybrał kilku braci jako przedstawicieli uwięzionych i wraz z nimi udał się do starosty. Wbrew oczekiwaniom policji i przeciwników sprawy Pańskiej starosta nie tylko nie podtrzymał decyzji komendanta o uwięzieniu, ale w ostrych słowach zganił go za jego postępowanie względem uczestników konwencji. Po krótkim przesłuchaniu wszyscy zostali zwolnieni. Na prośbę br. Cz. Kasprzykowskiego uzyskano ponadto oficjalne zezwolenie na urządzenie jednodniowej konwencji, którą nazajutrz urządzono w Woli Batorskiej u br. Puchały. Starosta zobowiązał też przybyłą z Wawrzeńczyc policję, aby zgromadzonym braciom zapewnili bezpieczny powrót do rodzinnej wioski.

Jakże wielkiej radości dostąpili pozostali Bracia i Siostry, którzy w napięciu i zdenerwowaniu oczekiwali na powrót braci-przedstawicieli sprzed oblicza starosty! Tyle doświadczeń i zniewagi, i różne myśli cisnące się do głowy – co z nami będzie? A jednak Bóg Najwyższy nie poskąpił swej łaski i opieki, nie „dopuścił, abyśmy byli kuszeni ponad siły nasze, ale z pokuszenia dał i wyjście, abyśmy mogli je znieść” (1 Kor. 10:13). Wracając z Miechowa wszyscy mieliśmy nieugiętą świadomość, że mocniejszą nad ludzką jest ochrona mocy Najwyższego (Hebr. 1:14; Psalm 34:8, 91:11).

Wracaliśmy jako zwycięzcy – jako ci, co osiągnęli swój zamierzony cel. Przez całą drogę śpiewaliśmy pieśni i hymny ku chwale Stwórcy i Zbawicielowi. Był sierpień, miesiąc żniw, więc na polach – przez które przechodziliśmy – pracowało wiele ludzi. Słysząc nasz radosny, nabożny śpiew, ludzie ci przerywali pracę i z zaciekawieniem przysłuchiwali się opowiadaniu o naszych niedawnych przeżyciach. Korzystając ze sposobności, Bracia i Siostry wydawali świadectwo Prawdzie, głosząc Wesołą Nowinę o nadchodzącym Królestwie Bożym, gdzie nie będzie już więcej prześladowań, zła, grzechu, chorób i śmierci. Nasza nie zamierzona wcześniej podróż z Wawrzeńczyc do Miechowa i z powrotem stała się więc potężną manifestacją Prawdy Bożej, wbrew oczekiwaniu Przeciwnika, który tak usilnie starał się początkowo znieważyć nas, sponiewierać i zniszczyć. Raz jeszcze prawdziwymi okazały się słowa obietnicy, że mocniejszym jest Ten, który jest za nami (Rzym. 8:31; Psalm 46:1-12).

Pod wieczór dotarliśmy do Wawrzeńczyc, z radością witani przez rodziny i pozostałych Braci i Siostry.

Na drugi dzień, wczesnym rankiem wszyscy udaliśmy się za Wisłę, do Woli Batorskiej, gdzie wspólnie zgromadziliśmy się na jednodniowej konwencji. Rozważając Słowo Boże, obficie dzieliliśmy się z uczestnikami nabożeństwa swymi przeżyciami i doświadczeniami z minionych dni. A bracia-mówcy zachęcali nas do dalszej wierności i wytrwałości w służbie dla Pana i Jego sprawy. Na zakończenie uczty odśpiewano pieśń Zostań z Bogiem. Ze łzami w oczach żegnaliśmy się, życząc sobie błogosławieństwa Bożego i Jego wszechmocnej opieki „aż do śmierci”.

Wspomniane wydarzenia odbiły się szerokim echem w okolicy. Informacje na ten temat wraz z komentarzami podały również miejscowe gazety. Drzwi do mieszkania br. J. Fudaleja niemal nie zamykały się. Codziennie z różnych stron przychodzili ludzie, którzy na miejscu chcieli zapoznać się z zasadami „nowej” wiary. Tutaj dowiadywali się o różnicach pomiędzy doktrynami wiary katolickiej a naukami głoszonymi przez Słowo Boże. Oczywiście tak znaczny wzrost zainteresowania Prawdą mocno zaniepokoił wszechpotężny dotychczas kler katolicki. Doprowadziło to z czasem do ponownych prześladowań i ucisków, ale to już jest odrębna historia.

Umiłowani Braterstwo! Od wspomnianych wydarzeń minęło już ponad 60 lat. Z liczącego wówczas prawie 30 osób Zboru w Wawrzeńczycach do dnia dzisiejszego pozostały przy życiu jedynie dwie siostry, matka z córką. Żyjemy w czasach, które dla ludu Bożego są wielce błogosławione. Podobnych doświadczeń – ze strony władz – dzisiaj już nie przechodzimy. I dlatego tym bardziej powinniśmy umieć docenić Boską Opatrzność, która nas tak hojnie ubogaca. Czy jednak czasami, czując tę wolność, za bardzo jej nie nadużywamy – ze szkodą dla Pańskiej sprawy? Odpowiedzmy sobie sami.

na podst. relacji uczestn. konw. opracował J. Szczepanik

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Urodziłem się we wsi Oleszyce w powiecie Lubaczów w 1932 roku. Moimi rodzicami byli Michał i Maria Makarzec, a moje rodzeństwo to siostra Stefania (żona Franciszka Organka) oraz najmłodszy brat Eugeniusz. Ojciec mój był inwalidą wojennym. Do naszej wsi zawitała Prawda, gdy przyjechali bracia ze Stanów Zjednoczonych. Były odczyty ze Słowa Bożego. Wskazywano na błędne nauki Kościoła katolickiego. W przerwach był włączany magnetofon, co było nowością dla wielu. Starsze kobiety zaglądały, gdzie jest osoba, która mówi. Na odczyty przychodziła prawie cała wieś, wszystkim się podobało, ale bracia ze Stanów musieli odjechać. Wówczas usługiwali bracia miejscowi i wtedy wielu odeszło.

Ci, co zostali, zbierali się na czytaniu i badaniu Słowa Bożego. Często domy, w których odbywały się nabożeństwa, były podpalane nocą. Moi rodzice bardzo oszczędzali, by wybudować dom, w którym odbywałyby się nabożeństwa. I tak się stało. Zbór w Oleszycach był dość liczny. Usługiwali bracia: Grzegorz Koczaj, Dymitr Łucko, Jan Rokosz, Mikołaj Zaniewicz oraz Michał Osiowy. W naszej wiosce był jeszcze zbór Epifanii i Świtu. Byłem wówczas dorastającym chłopcem i zauważyłem, że pomiędzy braćmi nie było dobrego kontaktu. Nawet nie uczestniczono w pogrzebach kogoś z innego wyznania. A uczniowie o Panu Jezusie mówili, że „był prorokiem mocarnym w czynie i w słowie przed Bogiem i przed wszystkim ludem” (Łuk. 24:19). Nasz Pan w czasie głoszenia przyjmował wszystkich ludzi. Ewangelista Mateusz o naszym Panu pisał: „Trzciny nadłamanej nie dołamie, a lnu tlejącego nie zagasi” (Mat. 12:20). Pamiętam też, jak kiedyś brat Jan Gumiela wspominał, że miał usługę pogrzebową i przygotował słowa do publiczności, ale nikt z sąsiadów na pogrzeb nie przyszedł. Stwierdził, że zmarły nie potrafił zaprzyjaźnić się z sąsiadami. 

W naszym domu ojciec trzymał dyscyplinę. Nie mogliśmy wychodzić do kolegów, chyba że do dzieci braterstwa Mozolów. Czasem z siostrą nie mówiliśmy prawdy. Ojciec patrzył wtedy na buty, czy były mokre. Znaleźliśmy sposób, by buty były suche – najpierw wycieraliśmy je w popiele, a potem w słomie. Kara mijała nas też wtedy, kiedy po powrocie ojciec widział, że czytamy Nowy Testament. Z czasem też musieliśmy opowiadać, co przeczytaliśmy i wówczas się okazywało, czy czytamy, czy udajemy. Pamiętam lata dziecinne – były przepełnione strachem, chłodem, a nawet głodem. Często mama mówiła, że nie ma co ugotować.

Pomimo biedy bracia zbierali się i odbywały się nabożeństwa. Zbór w Oleszycach odwiedzało wielu braci, byli to między innymi: August Stahn, Jan Gumiela, Walenty Wojtkowski, Henryk Grudzień, Henryk Kamiński oraz Mikołaj Grudzień. W 1939 roku zbór w Oleszycach zorganizował konwencję u brata Mikołaja Zaniewicza. Zupa konwencyjna gotowana była przy płocie sąsiadów. Sąsiadki wykorzystały chwilę nieuwagi sióstr i wrzuciły do garnka bryłę gliny. Brat Zaniewicz był spokojnego usposobienia i powiedział tylko do sąsiadów: „Co wyście zrobili? Tylu ludzi będzie głodnych”. Drugiego dnia konwencji pojawiły się niemieckie samoloty. Zbombardowano dworzec i wszyscy opuścili konwencję.

Znaleźliśmy się pod okupacją niemiecką. Chodziliśmy do szkoły, ale w klasach było zimno. Władze nie dbały o szkoły. Jeden z rodziców, jadąc furmanką przez wieś, zbierał opał. Każdy coś dawał, chociaż sam nie miał za wiele. Żołnierze niemieccy przeszukiwali domy i zabierali żywność. Gdy wkroczyły wojska radzieckie, sytuacja się nie poprawiła. Ogłoszono, że nie wolno się zgromadzać. Bracia nie wiedzieli, co zrobić. Jeden z nich wziął Biblię i poszedł do komisarza, żeby pokazać, że czytane jest Pismo Święte. Wtedy komisarz pozwolił, ale powiedział, że nie wolno poruszać spraw politycznych.

Po wyzwoleniu wywożono ludność ukraińską na Ukrainę. W nocy, jak tylko odjechał transport, partyzanci UPA palili ich domy. We wsi była jedna, wielka łuna. Pewnej nocy podpalono dom mojego wujka – Dymitra Łucki, brata mojej mamy. Dom był kryty strzechą. Ciocia zobaczyła płomienie w oknach. Kiedy wyniesiono śpiące dzieci, dach się zawalił.

Pewnego razu, gdy wujek Dymitr szedł na konwencję, został napadnięty przez miejscowych bandytów. Pobili go kijami i licząc, że jest martwy, wrzucili go w kałużę. Tam się ocucił. W wyniku tego pobicia jedno oko miał nieodwracalnie chore, ale nie zgłosił tego do władz, bo wiedział, że to pogorszyłoby sytuację. Władze w tamtych czasach były za Kościołem katolickim.

Wiosną 1947 roku zostaliśmy zawiadomieni, że będziemy przesiedleni na Ziemie Odzyskane. Wtedy nikt tego nie wziął do serca. A na początku maja wojsko weszło do wsi i tym, którzy byli wcześniej powiadomieni, dali 2 godziny na spakowanie swego dobytku. W godzinach przedpołudniowych wyruszyliśmy w kierunku Bełżca, około 40 km, ponieważ w Oleszycach był szerszy tor. Moim zadaniem było popędzanie krów, które były zmęczone i nie chciały iść. Późnym wieczorem dotarliśmy na miejsce. Wagony ładowaliśmy aż do późnej nocy. Były to wagony towarowe, dlatego cały czas było ciemno i w dzień, i w nocy. Ja jechałem w wagonie razem z krowami. Byłoby lepiej, gdyby doczepiono wagon osobowy, ponieważ jechały osoby starsze i dzieci. Jechaliśmy w nieznane. Były krótkie przerwy, podczas których dawano nam nawet zupę. Razem z nami jechali żołnierze. Był strach, zmęczenie, niepewność. Trudno to opisać. Wszystko to odbywało się w ramach akcji „Wisła”. Podróż trwała tydzień. Wyładowano nas w Giżycku. Do Wydmin było 25 kilometrów. Szliśmy razem z wycieńczonymi krowami. Mijaliśmy cztery miejscowości, a ludzie patrzyli na nas nieufnie. Nikt nie zapytał, czy czegoś potrzebujemy. Dom, który nam przydzielono, znajdował się na wyspie Jeziora Wydmińskiego. Część wyspy zasadzona była młodymi drzewkami. Przez środek przebiegał rów strzelecki, a w nim znajdowały się sprzęty wojskowe, pozostałości po wojnie. To potęgowało strach. Po Oleszycach zostały tylko wspomnienia. Tam został prawie cały nasz dorobek. Życie toczyło się dalej. Posadziliśmy ziemniaki i trochę zboża. Dostaliśmy zapomogę w postaci żywności. Pan Bóg miał nas w swojej opiece i błogosławił nam. Przypadkowo spotkaliśmy brata Koczaja, który mieszkał też na tej wyspie. Później spotkaliśmy brata Łucko i Zaniewicza. I tak postanowiliśmy rozpocząć nabożeństwa niedzielne. W 1950 roku moja kochana mama zachorowała i zmarła. Został się mały braciszek, który miał półtora roku. W czasie pogrzebu wołał: „Mamo”. W 1951 roku władze wydmińskie zapowiedziały nam, że musimy opuścić wyspę, ponieważ chcą tam stworzyć teren rekreacyjny. Zaproponowali kilka innych domów. Ojciec wybrał miejsce, w którym mieszkamy do dziś. Był to budynek, w którym oprócz nas mieszkała inna rodzina. Do sąsiadów przyjechała dziewczyna i tam zamieszkała. Później została moją żoną. 

Rodzina żony to ludzie religijni, wyznania katolickiego. Dla nich było to coś niezwykłego, że córka/siostra minęła się z ceremoniami religijnymi uznawanymi w ich kościele. Jednak po czasie obdarzyli mnie dużym zaufaniem, mówili: „Wujek z Wydmin to autorytet”.

Brak pieniędzy był powodem trudności życiowych. Zawodowo pracowałem tylko ja,
a żona zajmowała się domem. Urodziła nam się dwójka dzieci: Krzysiek i Ruta. Nasz zbór był mały, liczył 5-6 osób. Brat Koczaj służył wykładami. Postanowiłem poświęcić się Panu na służbę, dlatego w 1967 roku przyjąłem chrzest na konwencji w Rudzie. Po pewnym czasie żona także postanowiła przyjąć symbol i uczyniła to podczas konwencji w Białogardzie. Dzieci dorastały, były w szkołach średnich. Modliłem się, żeby one także odnalazły drogę do Pana. Przyszedł czas, żeby poszły na studia. Chciałem, żeby były blisko domu i braci. Najpierw Krzysiek, a potem Ruta wybrali uczelnię w Białymstoku.

Tak się złożyło, że odwiedził nas z usługą brat Jarek Purwin. Po zakończonym nabożeństwie, odprowadzając go na dworzec, poprosiłem, aby zaopiekował się naszymi dziećmi. Tak się stało. Brali udział w nabożeństwach i jeździli co miesiąc razem z białostocką młodzieżą do Warszawy na spotkania młodzieżowe. Jestem wdzięczny braciom ze zboru białostockiego, że przybliżyli ich bardziej do Słowa Bożego. 

Po skończeniu studiów Krzysiek powrócił do domu. Zaczęliśmy rozbudowywać dom. W tym czasie Krzysiek został wybrany na diakona, ożenił się z Anią Czajką i zamieszkali w naszym domu. Razem z nami zamieszkała też po śmierci swojego męża mama Ani. Ruta po zakończonych studiach też wróciła do domu. Poznała się z Rysiem Samułą i zawarli związek małżeński. 

Brat Koczaj poinformował nasz zbór, że będzie musiał nas niestety opuścić, ze względu na stan zdrowia żony, która czuła się słabo. Planowali wyjazd do córki Marysi Szumskiej do Lubaczowa. Zaproponował, żebym został przewodniczącym zboru. Martwiłem się, nie czułem się odpowiednim. Wiedziałem, że jeśli się nie zgodzę, to zbór w Wydminach może się nie utrzymać. Przyjąłem więc propozycję brata Koczaja, licząc na to, że Krzysiek wkrótce obejmie tę funkcję, a ja będę pomocnikiem. Tak też się stało. Dodatkowo, po pewnym czasie także Rysiek został bratem starszym.

Zbór, mimo że był mało liczny, gościł wielu braci i organizował kursy. Pierwszy odbył się w Kruklankach, w odległość ok. 20 km od Wydmin, u brata Stefana Kuńca. Kierownikiem był Adam Kozak, a wykładowcą Łukasz Szatyński. Udział w nim wzięło około 80 kursantów. Potem były kursy w Spytkowie, Gawlikach Wielkich, Wydminach i Rynie. Do dzisiaj zbór pomaga w organizacji kursów biblijnych.  

Zawodowo przez wiele lat pracowałem w tartaku. Zajmowałem się naprawą maszyn. Pewnego dnia zaproponowano mi, abym został kierownikiem i objął dział mechaniczny. Trochę się bałem, bo to bardzo odpowiedzialna funkcja, ale kusiły wyższe płace, które przydałyby się przy rozbudowie domu. Przyjąłem propozycję. Powierzoną mi pracę wykonywałem sumiennie, dlatego zakład znalazł się w czołówce wśród innych zrzeszonych w przedsiębiorstwie. Ale jak to się mówi: wszystko, co dobre, szybko się kończy. Dyrektor tartaku zachorował i wkrótce umarł. Nastał inny. W tym czasie pojawił się nowy pracownik, z którym miałem problemy. Notorycznie spóźniał się do pracy. Zwracałem mu uwagę, ale to nie przynosiło efektów, dlatego zmuszony byłem napisać do dyrektora meldunek. Upomnienie dyrektora także nie poskutkowało. Pewnego dnia spóźnił się ponad godzinę. Zmuszony byłem napisać kolejny meldunek. Tu zaczęła się moja niedola. Ów pracownik był donosicielem dyrektora. Doniósł, że jestem innego wyznania. Zostałem wezwany do dyrektora. Zobaczyłem innego człowieka, agresywnego. Trzymając mój meldunek w ręku, krzyczał: „Pan się nie nadaje na kierownika. Pracownika trzeba wychowywać, a nie tylko karać”. Od tej pory zmienił się w stosunku do mnie i ciągle mnie atakował. Często powtarzał, że musimy się pożegnać. Tak mnie gnębił psychicznie, że znalazłem się u psychologa. Psycholog zadawała mi różne pytania. Gdy zapytała, czy mnie ktoś znieważa, powiedziałem tylko „tak” i łzy popłynęły aż na kolana. Dostałem leki, które nic nie pomagały. Jak widziałem dyrektora, to nogi uginały się pode mną. W nocy mało spałem. Trwało to dosyć długo. Pewnego dnia zadzwonił naczelny dyrektor Przedsiębiorstwa z Białegostoku i poinformował, że następnego dnia odbędzie się spotkanie kierowników wszystkich działów. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Zebraliśmy się w świetlicy z naczelnym dyrektorem przedsiębiorstwa. Dyrektor pytał wszystkich kierowników, dlaczego jest taka zła relacja pomiędzy dyrektorem wydmińskim a mną. Wszyscy mówili, że pan Makarzec jest innego wyznania. Nie wypierałem się. Przyznałem, że jestem innego wyznania, które mnie uczy, aby być w pracy wydajnym, uczciwym i łzy stanęły mi w oczach. Po tym dyrektor naczelny wstał, wszystkim podziękował za udział, a sam udał się do dyrektora zakładu. Słychać było głośną rozmowę. Nikt z nas nie wiedział, czego się spodziewać. Za jakiś czas okazało się, że naczelny dyrektor zarządził natychmiastowe przeniesienie dyrektora zakładu do innej miejscowości, znajdującej się 20 kilometrów od Wydmin, a tamtego dyrektora do naszego zakładu. Ta wiadomość nie docierała do mnie aż do następnego dnia, gdy zobaczyłem odjeżdżającego dyrektora. Wszystko wróciło do normy. W zakładzie tym przepracowałem 40 lat. Sytuacje, które opisuję, wydarzyły się około 30 lat temu. 

Obecnie mam 87 lat i jestem na emeryturze. Doczekałem się trzech wnuków: Daniela, Łukasza i Mateusza oraz wnuczki Marty, a także prawnuczek: Anastazji i Antoniny. W tej chwili jestem już w starszym wieku, dlatego moja pomoc w zborze jest znikoma. Rozpoczynam nabożeństwo i zakańczam, czasem usłużę wykładem. Dziękuję Panu Bogu, że mimo różnych trudności życiowych błogosławił mi, mojej rodzinie oraz naszemu zborowi. Śmiało mogę stwierdzić, tak jak Samuel, że „aż dotąd pomagał nam Bóg” (1 Sam. 7:12). 

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Patrząc z perspektywy czasu minionych dziesięcioleci, można powiedzieć: Jak dziwne są drogi Boże, po których Pan prowadzi Swój lud według Swojej mądrości. Rzecz dzieje się w miejscowościach leżących na peryferiach Lwowa – Dublany i Grzybowice. Chociaż są to duże miejscowości, liczące po kilka tysięcy mieszkańców, zbór jednak nigdy nie był liczny, w najlepszym okresie swojego rozwoju składał się z kilkunastu osób, w tym kilkoro dzieci. W jego historii przewija się postać, zasługująca na krótką relację, której spisania podjęłam się.

Otóż w 1890 roku w Dublanach w rodzinie Pasierskich (nasza stryjeczna rodzina) urodziła się najmłodsza córeczka, której dano imię Maria. Najstarsza córka Katarzyna miała w tym czasie już około 20 lat. Między nimi było pięciu braci. Maria, najmłodsza latorośl rodziny Pasierskich, nie odczuła długo macierzyńskiej miłości, mając zaledwie pięć lat, jak zmarła jej matka. W niedługim czasie ojciec pojął drugą żonę. Starsza siostra, Katarzyna, opuściła dom, gdyż wyszła za mąż. Może ktoś z braci pamięta ją, bo poznała prawdę i poświęciła się Bogu na służbę. Jej nazwisko po mężu Moroz. Zmarła w 1953 roku.

Otóż dla tej biednej sierotki Marysi, nie pozostało nic, oprócz Pańskiej opieki z wysokiego Nieba.

Zaczynał się wiek XX, zaczęło rozwijać szkolnictwo. W sąsiednim domu było przedszkole zwane Ochronka. Przyjmowano do niego dziewczynki w wieku od 7 do 12 lat i uczono ich różnych ręcznych robót, ale do tego potrzebne było płótno i inne przybory. Marysi często tego odmawiano, a sama nie miała za co ich kupić. Była bardzo zdolna. Czasami ze łzami w oczach prosiła o kawałek płótna lub coś innego, lecz zazwyczaj kończyło się to odmową.

Jak mi ciocia opowiadała (piszę ciocia, bo według ciała była moją ciocią, ja również jestem z domu Pasierska), pewnego razu, gdy macocha trochę podpiła, bo lubiła zaglądać do kieliszka, zaszła sprzeczka między nimi. Macocha złapała dziewczynkę, rzuciła pod stodołę aż coś pękło jej w kręgosłupie. Lekarz po oględzinach stwierdził, że to wymaga długiej kuracji. Musi nosić specjalny gorset. Ale kto w tamtych czasach myślał o gorsecie? Nikt nie zajął się leczeniem dziewczynki, przeto do śmierci pozostała kaleką.

Ciocia była wychowana religijnie w obrzędzie rzymsko-katolickim, jej matka zaś była greko-katoliczką. Tak się złożyło, że religię w szkole prowadziło dwóch księży – polski i ukraiński. Obaj rozpoczęli walkę o dziecko. Polski twierdził: Twoją opiekunką jest Matka Boska Częstochowska; ukraiński powiedział: Dla ciebie polska Matka Boska jest macochą, tylko ukraińska jest twoją matką. Marysi bardzo zależało na tym, by mieć opiekunkę, wybrała więc częstochowską, bo cała rodzina należała do kościoła rzymsko-katolickiego.

Lata biegły, w międzyczasie zmarł ojciec, trzeba więc było samej pomyśleć o sobie. W Dublanach jest Akademia Rolnicza, można było znaleźć w niej pracę. Nadarzyła się też i dla niej okazja, gdyż młode małżeństwo z uczących profesorów, mając dwoje małych dzieci, potrzebowało służącej. Nie namyślając się długo podjęła u nich pracę. Praca składała się z doglądania dzieci, prania, sprzątania, gotowania i robienia zakupów. Pani była bardzo wymagająca. Należy sobie tylko wyobrazić, jak przy słabych siłach można było wykonać tyle zadań. Chlebodawcy, mimo iż uznawali się za chrześcijan, jednak nie znali napomnienia Pańskiego, że ze sługami powinni obchodzić się wspaniałomyślnie.

Chcę podać jeden z wielu takich przykładów. Pewnego razu, po generalnym praniu, Marysia miała wszystko dokładnie wyprasować. Gdy już wszystko było uprasowane i ułożone na poszczególne części według rodzaju bielizny, pani przyszła, sprawdziła prasowanie bielizny, po czym zostawiła kartkę z adnotacją: Marysiu, masz poprawić prasowanie. Nie było wskazania, które części bielizny jej się nie podobały. Mogła przecież odłożyć tą część, którą należało poprawić, a tak trzeba było wszystko prasować od początku.

Gdy szła po zakupy to pani nakazywała, żeby sprzedawca chleb podawał szczypcami, a ponieważ sprzedawcą był niedaleki sąsiad cioci i rówieśnik, nie bardzo chciał słuchać poleceń jej pani. Największy problem z tym miała, gdy w sklepie było dużo ludzi, bo nie wypadało jej mówić sprzedawcy, aby dla jej pani brał chleb szczypcami.

Obowiązków miała tak dużo, że praca w każdym dniu przedłużała się do późna w nocy. I jeszcze wszystkiego nie mogła wykonać. W dni świąteczne miała wolne, więc szła do rodzonej siostry, aby trochę się swoim ciężarem podzielić. Nawet swoją siostrę wołała „mamo”, bo mówiła, że tego słowa w jej życiu brakowało. Siostra Kasia Moroz miała pięcioro dzieci, czterech synów i jedną córkę. Gdzieś w latach 1923-1930 umiera dorosły syn w 21 roku życia i ta jedyna córka mająca 16 lat. Siostra Katarzyna bardzo mocno to przeżywa, a Maria jest najbliższą towarzyszką tego nieszczęścia.

Powoli, jak pąk kwiatowy, zaczyna się rozwijać inna sprawa w życiu naszej biednej sieroty. Do sąsiadów, gdzie służy, przyjeżdża ze Lwowa gorliwa chrześcijanka, wyznawczyni wiary Jezusa Chrystusa, o nazwisku Orłowska. Ta przyglądając się życiu tej biednej sieroty, pocieszała ją słowami Ewangelii z Pisma Świętego, że przyjdzie taki cudowny czas Królestwa Bożego, gdzie ludzkość zostanie podniesiona moralnie i nie będzie człowiek wykorzystywał drugiego człowieka, każdy będzie szczęśliwy. Ciocia sobie to bardzo upodobała, nabyła Biblię od siostry Orłowskiej i w wolnych chwilach, których było bardzo mało, czytała tą Bożą księgę. Początkowo miała poważny kłopot z Matką Boską, bo od dzieciństwa wpajano jej, że ona jest pośredniczką, orędowniczką itp, a w Biblii znalazła inną naukę. Czytała w Listach apostolskich:

„Albowiem jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek Chrystus Jezus” – 1 Tym. 2:5;

„Dzieci moje, to wam piszę, abyście nie grzeszyli. A jeśliby kto zgrzeszył, mamy orędownika u Ojca, Jezusa Chrystusa, który jest sprawiedliwy. On ci jest ubłaganiem za grzechy nasze, a nie tylko za nasze, lecz i za grzechy całego świata” – 1 Jana 2:1-2;

„Ten przecież wstawia się za nami” – Rzym. 8:34;

„Dlatego też może zbawić na zawsze tych, którzy przez niego przystępują do Boga, bo żyje zawsze, aby się wstawiać za nimi” – Hebr. 7:25.

Tym razem Pan kierował tą sprawą i dał jej zrozumieć, że przewodem wszelkich łask Bożych jest Odkupiciel, Chrystus Pan i tylko tą drogą można się zbliżać do Boga. Innych pośredników ani orędowników Bóg sobie nie upodobał.

Jednak trudno jej było oderwać się od Kościoła rzymskokatolickiego. Dłuższy czas czytane Słowo Prawdy leżało w jej umyśle, dojrzewało, a w sercu toczyła się walka i to wielkie pytanie: Gdzie jest Prawda? Czy w nauce Kościoła rzymsko-katolickiego, czy w Biblii? Czy Maria jest pośredniczką, czy Jezus Chrystus, który umarł za grzechy świata i stał się Odkupicielem wszystkich grzeszników.

To ją w pewnym sensie powstrzymało od chodzenia do kościoła i od praktyk religijnych. Minęło chyba ze 3 lata od czasu jak była u spowiedzi. Pamięta, że było to przed Wielkanocą, w kilka lat po zakończeniu się I wojny światowej. Wszyscy ludzie szli do kościoła, by się wyspowiadać przed księdzem. Ona też poczuła taką potrzebę serca i jak przed laty, tak i teraz, chciała tego dokonać. Przez kilka kolejnych dni chodziła do kościoła, chcąc dostać się do konfesjonału, jednak ksiądz ciągle był zajęty. W ostatnim dniu przed Wielkanocą znów czekała na spowiedź wraz z innymi kobietami. Ksiądz przyjechał bardzo spóźniony i pod kościołem pośpiesznie powiedział, że dziś będzie spowiedź tylko dla inteligencji, a ludzi ze wsi nie będzie spowiadał. To wydało się jej tak poniżające i bolesne, że niewiele myśląc, zwróciła się do stojących obok kobiet i powiedziała: Chodźmy do domu, będziemy świętować z naszymi grzechami. I tak się stało. Wszystkie kobiety poszły do domu. Ona już nigdy więcej do spowiedzi nie poszła. To dało jej dużo do myślenia i było powodem do zwrotu w jej życiu. Jeden nierozważny czyn, kilka drastycznych słów księdza wystarczyło, aby poważnie rozważyć sprawę słuszności i niesłuszności, prawdy i błędu.

Po powrocie z kościoła ciocia opowiedziała o całym zajściu siostrze Orłowskiej. Ta po wysłuchaniu zaproponowała jej, żeby przyszła na nabożeństwo, które się odbywa we Lwowie przy ul. Cłowej 6. Postanowiła pójść. Były to lata 1932-1933. Odległość do tego miejsca była spora bo ponad 10 kilometrów. Mimo słabego zdrowia, nie przestraszyła ją ta odległość i udała się w podróż pieszą. Na sali było zgromadzonych wiele osób. Na ścianie wisiał rysunek Namiotu Zgromadzenia. Coś było z niego tłumaczone. Ten widok podziałał na nią bardzo negatywnie, gdyż spodziewała się zobaczyć obraz Matki Boskiej i innych świętych, a nie jakiś rysunek. Natychmiast zamierzała opuścić salę, ale była tak zmęczona podróżą, że musiała chwilę odpocząć. usiadła więc wielce roztargniona. W tym czasie rozpoczęło się nabożeństwo. Zebrani zaśpiewali pieśń, ktoś pomodlił się i do wykładu został powołany brat. Mówił tak przekonywająco, że postanowiła pozostać dłużej. Później wielekroć powracała myślą do tego zdarzenia i mówiła: Nazwiska mówcy nie pamiętam, ale zapamiętałam to, co mówił. Był to wykład na temat – „Perła bardzo kosztowna”.

To były słowa, które przekonały ciocię o słuszności Boskiej Prawdy. Później pokochała tą Prawdę i pozostała jej wierną aż do śmierci.

W tym czasie rodzony jej brat Wicenty zaproponował, że pomoże jej wybudować własny domek, aby miała gdzie w starości głowę skłonić. Wyraziła na to zgodę. Po ojcu, w spadku, otrzymała działkę, miała też parę złotych własnych oszczędności, które zarobiła na służbie. Wreszcie będzie miała swój własny kąt i będzie mogła służyć niebiańskiemu Panu a nie ziemskim nadludziom – wykorzystywaczom biednych ludzi. Zamierza przyjąć chrzest, który połączy ją z Panem, aby Mu służyć przez resztę życia. W tym czasie odchodzi od państwa, którym służyła, bowiem trzeba było zająć się budową domu. Chwilowo zamieszkuje u rodziny. Według swych możliwości uczęszcza do zboru na nabożeństwa. Zaczyna się podwójna budowa – duchowa i ziemska. Na miejsce budowy domu zaczęto zwozić materiały budowlane, najpierw glina, słoma, kołki, bo w tamtych czasach biedni ludzie budowali z takich materiałów, była to tak zwana budowa wałkowana, lepili dom jak gniazdko dla jaskółki. Zgromadzono deski na dach, okno, drzwi. Zakupiono gonty na pokrycie dachu. I tu rozpoczął się największy dramat rodziny. Nie dość, że ludzie prześladują ją za to, że odeszła od kościoła rzymsko-katolickiego, nazywają ją heretyczką, na codzień nie szczędzą jej uszczypliwych słów, to jeszcze umiera syn siostry Katarzyny z powodu wypadku.

Wydarzenie miało przebieg następujący. Po te deseczki (gonty) pojechał syn siostry Katarzyny. Wracając z powrotem, mniej więcej 1 km. od domu, konie spłoszyły się. Syn chociaż umiał powozić końmi, bo wtedy liczył 24 lata, nie mógł jednak powstrzymać galopujących koni i spadł pod wóz. Wóz przejechał przez niego z całym ciężarem. Chłopak doznaje pęknięcia płuc i po trzech dniach umiera. Jakby się sprzysięgły wszystkie złe moce. Pan dozwala na tak dotkliwe doświadczenia.

Porozrzucane deski pozbierało się, ale jak pozbierać łzy siostry, która okropnie rozpacza po dzieciach. Do tego ognia doświadczeń dolewają oliwy sąsiedzi i mieszkańcy Dublan oraz okolicznych miejscowości. Ludzie, jakby opętani przez demona nie dają przejść swobodnie drogą, plują, rzucają prochem, wyzywają, bluźnią i zapowiadają karę Boską za to, że porzuciła wiarę katolicką. Ciocia w tym czasie posiada już dużo informacji Pisma Świętego o Jezusie, o zbawieniu i o Królestwie Bożym. By pocieszyć swoją siostrę Kasię po stracie ukochanego syna, opowiada jej, że przyjdzie zmartwychwstanie, że Bóg miłosierny sprawi, iż zobaczy swoje dzieci. Ponadto daje jej Biblię, radzi aby czytała, to znajdzie potrzebną w jej dramacie pociechę. Siostra Katarzyna dużo czyta, to przynosi pożądany owoc. Nie tylko, że znajduje pociechę, kojący balsam na swoje zbolałe serce, ale poznaje Prawdę Bożą. Ona daje nowy impuls jej życiu, doświadczenia stają się lżejsze do zniesienia. Już teraz obydwie przyjmują przekleństwa ludzi z przyzwoleniem serca, a wrogość sąsiadów jeszcze bardziej zbliża je do Boga.

Uczęszczają do zboru we Lwowie. Jest im raźniej, bo teraz obydwie przemierzają pieszą dziesięciokilometrową drogę do Lwowa, by razem rozważać Słowo Boże i uczyć się jak żyć na tym świecie, wśród ludzi, którzy nie rozumieją drogi Pańskiej i wyrządzają im moralną krzywdę, zarzucając im odstępstwo.

Swego czasu postanowiły zaprosić braci i siostry ze zboru lwowskiego, żeby przyszli ich odwiedzić. Bracia z wielką chęcią przyjęli ich zaproszenie i przyjechali na 12 furmankach. Tu znów diabeł nie dał za wygraną i w obronie błędu zmobilizował całą wieś. Nabożeństwo zorganizowano pod namiotem ale jak tylko rozpoczęło się, cała wieś zbuntowała się. Wszczął się ogromny rozgardiasz, ludzie zaczęli krzyczeć, wyzywać, kląć, bluźnić, bić konie, zapędzać do stawu. Tak, niestety, zostali wychowani przez swych duchowych przywódców, którym dają posłuch nieświadomi swych czynów ludzie. Mamy tego przykłady z czasów apostolskich, gdzie uczeni w Piśmie i faryzeusze często wzniecali bunty przeciwko prawdziwym chrześcijanom. Pod ich namową apostoł Piotr znalazł się w więzieniu, także Pawła i Sylasa uwięziono i wychłostano z poduszczenia przywódców religijnych. Czy tym razem obyło się bez ich wiedzy, trudno sądzić. Wprawdzie niedaleko znajdował się posterunek policji, który został powiadomiony o zajściu, ale przybyły na miejsce komendant, nie stanął po stronie pokrzywdzonych, lecz po stronie atakujących i nakazał wszystkim rozejść się. Od tego wydarzenia już nigdy w tej miejscowości nie było otwartego zebrania – oprócz pogrzebu.

Domek powoli wykańcza się. Brat Wicenty, z przyzwolenia Marii, zabezpiecza sprawy własności domu i od razu zapisuje na swoją córkę, która po śmierci Marii ma otrzymać go w spadku.

Przyszedł rok 1934, na sali we Lwowie do chrztu zgłosiło się kilku kandydatów, między nimi stanęła siostra Maria, nasza ciocia. Bracia wyznaczyli datę chrztu i naznaczyli miejsce, gdzie ma się chrzest odbyć. Miejscem tym były tak zwane „Stawki”, to jest daleko od Grzybowic, a od Dublan przeszło 6 kilometrów. Chrzest ma odbyć się wczesnym rankiem. Bracia, bogatsi o wcześniejsze przykrości w czasie chrztu, wybrali tę porę dnia za najbardziej odpowiednią, bo w dzień przeszkadzały pastuchy, rzucały do wody grudami ziemi, kamieniami i czym popadło. Pewnego razu w pobliżu braci stanął jakiś obcy człowiek i gdy brat zanurzał chrzczącego się, on wypowiadał „umarł”, a gdy go podnosił wypowiadał „wstał”.

Nadszedł wyznaczony dzień, była to oczywiście niedziela. Ciocia wybrała się bardzo rano, gdy tylko świtało, aby swoje poświęcenie wykazać przed wieloma świadkami. Ponieważ cała droga do miejsca chrztu prowadziła polnymi ścieżkami, miejscami zarośniętymi trawą i różnym zielskiem, podróż była utrudniona i nie można było przyśpieszyć. Szła bardzo długo i spóźniła się. Gdy dochodziła do miejsca, bracia wracali już z powrotem. Zatrzymała się. Było jej bardzo przykro, że nie zdążyła na czas. Omalże nie rozpłakała się. Bracia jednak okazali się na tyle wyrozumiali i wspaniałomyślni, że powrócili na owo miejsce i chrzest odbył się. Nad miarę uszczęśliwiona, że mogła uskutecznić swój dobry zamiar serca, samotnie wróciła do domu z tymi samymi niedogodnymi i nieznanymi ścieżkami, gdyż pierwszy raz w życiu szła w te strony.

Wróciwszy do domu, swoimi wrażeniami podzieliła się z siostrą Katarzyną, która w niedługim czasie poszła za jej przykładem, poświęciła się i była wierna do śmierci. Ziemską pielgrzymkę zakończyła wiosną 1953 roku.

Siostra Maria opowiadała prawdę wszystkim i wszędzie na ile tylko posiadała możności. Ciągle czytała Pismo Święte. Tomy br. Russella przeczytała siedem razy, a pieśni nabożne ze śpiewnika Brzasku Tysiąclecia w języku polskim i ukraińskim znała prawie wszystkie na pamięć. Do prawd fundamentalnych miała głęboki szacunek i w jej sercu zajmowały pierwszoplanowe miejsce. Lubiła bardzo rozmawiać o takich doktrynach, jak odkupienie przez krew Chrystusa, powołanie Kościoła, wtóra obecność naszego Pana, ustanowienie Królestwa Bożego itp. Pod względem czystości nauk była bardzo czuła i nigdy nie dawała zgody, żeby Prawda była zniekształcana. Szybko dawała podstawę z Pisma Świętego lub z podręczników Wykładów Pisma Świętego.

Chociaż zewnętrzny jej wygląd był niepozorny, lecz wnętrze było uprzejme i z każdym mogła porozmawiać. W wybudowanej chatce, rzec można lepiance, przeżyła ponad 20 lat. Drzwi tej chaty były zawsze otwarte dla braci i sióstr. Pan kierował jej życiem, mimo skromności, nigdy nie brakowało chleba i zabezpieczenia podstawowych potrzeb dnia codziennego. Oczywiście doświadczeń jej nie brakowało, lecz miała to przeświadczenie, że życie każdego dziecka Bożego przeplatane jest nie tylko złotymi nićmi błogosławieństw, ale i czarnymi nićmi trudności i doświadczeń. Tak to pierwsze jak i to drugie towarzyszyło jej życiu.

Swoim postępowaniem zyskała sobie uznanie u wielu ludzi, a że mieszkała blisko młyna to i mąka z tego domu nie wychodziła. Było tak, jak u wdowy z Sarepty za dni Eliasza. Sama nauczyła się szyć, igła i nici zawsze były pod ręką. Jeśli komuś zdarzyła się jakaś przygoda i worek się rozerwał, to ona szybko służyła pomocą. Młynarze zawsze, w razie potrzeby, posyłali ludzi do cioci, a ludzie za wyświadczoną pomoc wynagradzali mąką. Nigdy nie brakowało chleba w tym domu, a nawet podczas ciężkich warunków ciocia dzieliła się chlebem z niektórymi siostrami ze Lwowa. Gdy Rosjanie okupowali nasze tereny w 1940 r. było bardzo ciężko o chleb.

Pewnego razu, gdy sprzedawca pojechał furmanką do Lwowa za chlebem, ludzie od rana czekali pod sklepem. Sprzedawca dowiózł chleb dopiero wieczorem. Wszczął się wielki ruch, ludzie nie pozwolili wnieść chleba do sklepu, każdy sięgał ręką pod plandekę, żeby do domu wrócić z chlebem. Między innymi stała też i ta pani, u której ciocia kiedyś służyła. Ona też sięgała pod tą plandekę gołą ręką po chleb, jej też zależało wrócić do domu z chlebem. Ciocia stała z boku i mówiła: Niech najpierw kupią matki, które mają dzieci, a że był ten sam sprzedawca, któremu kiedyś jej pani kazała podawać chleb szczypcami a nie gołą ręką – mimo wewnętrznych oporów, powiedziała: „Jaśku przynieś szczypce”. Później mówiła, że może źle powiedziała, że może ta pani się obraziła, ale jak wiemy z Pisma Świętego – bogaci muszą płakać i tylko w dobrobycie wyrażają swoje maniery, ale jak bieda, to nie zwraca się uwagi na maniery.

Chociaż ciocia zyskała sobie swoim chrześcijańskim postępowaniem wielu przyjaciół, to jednak wrogowie Prawdy dość często zakłócali jej spokój. Powodowani fanatyzmem religijnym, byli źle do niej usposobieni, lecz w każdym przypadku widoczne było kierownictwo Pańskie.

Gdy przechodził ostatni front w 1944 r. to parę metrów od domu w ogrodzie spadł pocisk katiuszy, ale nie rozerwał się. Był on ogromnych rozmiarów. Trudno sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby pocisk wybuchł? Później saperzy zabrali go z ogrodu.

Przytoczę też i inne zdarzenie. Pewnego wieczoru, jesienią 1945 roku, ktoś zapukał do drzwi i dał się słyszeć męski, złowrogi głos: Natychmiast otwierać, bo jak nie to zaraz polecą drzwi i okno. Siostra otworzyła. Wszedł uzbrojony, arogancko zachowujący się mężczyzna. Zaczął rozlewać wodę, rzucać krzesła i dał rozkaz rozpalać w piecu. Ciocia mówi, że do rozpalenia potrzebna nafta, która stoi na dworze. Ten pozwolił jej wyjść. Gdy wyszła z domu, a było bardzo ciemno, odeszła parę kroków, później oglądnęła się i dała jeszcze parę kroków, tak poszła i poszła dalej aż zniknęła w ciemnościach, udając się do sąsiadów, zawiadamiając ich o zdarzeniu. On widząc, że został oszukany począł strzelać. Po niedługim czasie ona powróciła, lecz nie sama, ale z sąsiadami, którzy już do świtu przebywali razem z nią. Stało się tak, jak to śpiewamy w jednej pieśni:

„Z iluż to trwóg, wielki potężny cię Bóg, dziwną swą mocą ratował”.

Kto interesował się Prawdą, w tym domu był chętnie widziany. Poglądy Prawdy przedstawiła całej rodzinie.

W 1935 roku zainteresował się Prawdą nasz ojciec. Zaczął czytać Pismo Święte. Pierwsza sprzeciwiła się żona, nasza matka, ale niedługo walczyła, poszła za przykładem męża, a my, dzieci, również czytaliśmy Pismo Święte i uczęszczaliśmy na nabożeństwa, które ciągle odbywały się w Dublanach. Następnie rodzony brat cioci Marii Paweł poznał i ocenił Prawdę, to był dziadek brata Zbigniewa Pasierskiego z Wrocławia. On nie był poświęcony, ale bardzo bronił Prawdy. Z kolei Prawdę oceniła rodzona siostra naszego ojca, ale to była starsza osoba i trudno jej było te rzeczy zrozumieć. Poznała też Prawdę nasza sąsiadka w Grzybowicach o nazwisku Wąsowicz Maria i jeszcze jedna siostra Kowalska Maria. Siostra Wąsowicz poświęciła się w roku 1950, a s. Kowalska parę lat wcześniej. Tak tą małą grupką bracia ze Lwowa i Zbojska odwiedzali i usługiwali Słowem Bożym. Bracia Pęcherek, Gładysek, Hasiuk, Grzela, Bogusławski, Wesołoski, Jamruk, Karas, Głowiński, Pełech, Witoszyński, Mielemączka. To byli ci, którym Pan pozwolił zetknąć się z Ewangelią i przekazywać ją innym. Smutnym jednak jest to, że niektóre imiona trzeba pominąć i nie wspominać, gdyż oni tak, jak pisze św. Paweł apostoł o Demasie „umiłowali ten świat”.

Gdy w 1950 roku poświęciło się nas na służbę Panu 7 osób, ciocia Maria bardzo się cieszyła, że nadal Zbór będzie istniał. Lecz już niedługo cieszyła się społecznością, bo siły coraz bardziej ją opuszczały. Zrobiła porządek z tym, co posiadała, bo zawsze miała życzenie, żeby po jej śmierci nadal Słowo Boże przebywało w tym domu, przekazała to siostrze Stasi Łajbidowej i po dziś dzień Słowo Boże jest na pierwszym miejscu w tym domu.

Na dwa lata przed śmiercią przeszła operację, ta z kolei zabrała jej część słabego zdrowia. Opiekowaliśmy się nią wszyscy. I tak z każdym dniem powoli siły ją opuszczały. Gdy już nie mogła wstawać w ostatnim tygodniu skinęła ręką, żeby podejść bliżej i przyciszonym głosem mówi: „Ja odchodzę, proszę was, przedłużajcie dzieło Pańskie i strzeżcie waszych szat w białości i czystości, żebyśmy się razem spotkali”. To były jej ostatnie słowa. W dniu 2 czerwca 1954 r. , po południu, słabe jej serce przestało bić na zawsze. I tak z tego małego zboru w Dublanach odeszła cicha bohaterka, człowiek o wielkim sercu, w świecie nic nie znacząca, ale przykładna chrześcijanka w rodzinie Pasierskich.

Pogrzeb odbył się 4 czerwca. W miarę swych możliwości, zjechali się bracia i siostry, aby oddać ostatnią posługę, bo wielu ją znało. Grób wykopano na brzegu cmentarza w krzewach, bo na środku nie pozwolili ludzie. Ojciec nasz nie prowadził sprzeczki z grabarzem, bo my wiemy, że ziemia wszystka jest Pańska i jej napełnienie.

O źródło mądrości Bożej! Jakże są dziwne i niezbadane drogi Twoje. Niech będą niewypowiedziane wdzięczności Tobie, Ojcze Święty i Synowi Twojemu na wieki wieków. Amen.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Żyłem na skraju przepaści…

Braterstwo! Chciałbym się z Wami podzielić mymi przeżyciami, które towarzyszyły mi w drodze do Prawdy.

Urodziłem się w rodzinie katolickiej. Jako najstarszy z trójki braci wraz z rodzicami i rodzeństwem uczęszczałem do kościoła. Z biegiem lat, kiedy wiele rzeczy zacząłem rozumieć, zauważyłem sprzeczne postępowanie w naszej rodzinie. Mama zawsze nas pilnowała, abyśmy chodzili do kościoła. Sama też była dość gorliwa pod tym względem. Natomiast tata często się z tego obowiązku wymawiał. Można powiedzieć, że nie mieliśmy zbyt dobrego przykładu ze strony naszego taty. Jednak uczęszczaliśmy do kościoła regularnie. Kiedy doszedłem do lat młodzieńczych tj.12 – 13 lat, panowała wśród młodzieży, czy to na podwórku w czasie zabawy, czy też w szkole lub we własnym gronie, moda na używanie nieprzyzwoitych słów niemal przy każdej wypowiedzi. Na początku odpowiadało mi to, ale po pewnym czasie stwierdziłem, że ja tak nie mogę. Postanowiłem zmienić swoją mowę. Po wielu trudach w tym względzie udało mi się opanować swój język. Tak jak inne dzieci w moim wieku dość regularnie uczęszczałem na lekcje religii. Pamiętam, jak pewnego razu ksiądz zaczął nam mówić i przestrzegać przed ludźmi, którzy chodzą po domach i mówią o Bogu, ale inaczej. Mówił, aby ich nie słuchać, nie wpuszczać do domu. Ksiądz zachęcał nas, abyśmy sami czytali Pismo Święte. Oczywiście Nowy Testament, gdyż całej Biblii chyba żaden katolik nie posiadał. Te lekcje dały mi tyle, że rzeczywiście zacząłem czytać Pismo Święte. Choć w większości nie rozumiałem, co czytam, to jednak czytałem. Byłem już w takim wieku, że rodzice wypuścili mnie w długą, jak dla mnie, bo 300 km, podróż pociągiem do rodziny w Warszawie. Nie byliśmy w zbyt zażyłych stosunkach, gdyż wujek jako pierwszy w rodzinie porzucił wiarę katolicką, szukając drogi do Prawdy u Świadków, a po jakimś czasie trafił do Badaczy Pisma Świętego. Podczas pobytu u wujostwa wydawało mi się dziwne, że nie chodzą do kościoła, że zbierają się w jakiejś sali, na którą i mnie też zabrali. Na tych kilku spotkaniach skończyły się moje kontakty z Badaczami. Skończyły się wakacje i mój pobyt w Warszawie.

Zacząłem pracować, choć prawdę mówiąc często zmieniałem zakłady pracy. Trafiłem do pracy na dworcu autobusowym w Poznaniu, pracowałem jako mechanik samochodowy. Myślałem, że popracuję tam nieco dłużej, gdyż moja pensja po przyjściu do tej firmy wzrosła prawie o 100% i podobało mi się tam. Jak wiele razy ludzie już się przekonali, tak i ja, że człowiek planuje, ale i tak wszystkim kieruje Bóg. Minął niecały rok mojej pracy w tej firmie i wtedy stało się coś, co zburzyło wszystkie moje plany i dotychczasowe życie. Tego dnia pracowałem na popołudniowej zmianie. Wydarzył się wypadek, którego byłem uczestnikiem i głównym poszkodowanym. Znalazłem się w szpitalu na oddziale okulistycznym, gdzie przebywałem miesiąc. W wyniku wypadku doznałem urazu oczu, straciłem 50 % widzenia. Miałem dużo czasu na rozmyślanie. Dlaczego tak się stało? Jak z tym dalej żyć?

Przeszedłem dwa zabiegi, które nic nie poprawiły. Pewnego dnia w szpitalu odwiedził mnie młodszy brat. Mieszkał w Warszawie u wujka – „odszczepieńca”. Gdy mój brat wyjechał po raz pierwszy do wujostwa na wakacje, zasiane w nim ziarno Prawdy zakiełkowało. Już więcej nie poszedł do kościoła. Od tamtego czasu spotykaliśmy się wielokrotnie, dyskutowaliśmy na tematy wiary. Cała rodzina, łącznie ze mną, była mu bardzo przeciwna.

W szpitalu też dyskutowaliśmy na temat Biblii i tego, co mnie spotkało. W pewnym momencie powiedział mi: „Słuchaj, może Bóg w ten sposób chce cię doświadczyć, abyś zmienił się w swym postępowaniu, w życiu. Może chce, abyś zmienił towarzystwo i zechciał iść Jego drogą?”. Myślałem o tym długo, kiedy wyszedłem ze szpitala. Musiałem przyzwyczaić się do nowych, cięższych warunków życia.

Nastało lato, pojechałem do wuja do Warszawy, a przy okazji odwiedziłem brata, który nadal tam mieszkał. Znowu były dyskusje, w których jednak nie miałem argumentów opartych na Biblii. Dałem się przekonać, że skoro system, w którym jestem, jest zły, a mam wolny wybór, to muszę przestać być katolikiem.

Wróciłem do domu z mocnym postanowieniem, że do kościoła już nie pójdę. Pamiętne były dla mnie słowa „Manny” z 4 lutego:

„Wynijdźcie, ludu mój, abyście nie byli uczestnikami grzechów jego, a iżbyście nie wzięli z plag jego” – Obj. 18:4.

Po trzech latach, od kiedy brat postanowił radykalnie zmienić swoje zapatrywania religijne, ja – zagorzały jego przeciwnik co do jego wiary, też zmieniam swoje przekonania religijne.

Moje początki były nieśmiałe. Nie chodziło mi o to, aby chodzić do zgromadzenia. Nie rozumiałem tego, co to daje, ale stopniowo zostałem przekonany, że trzeba posuwać się naprzód, nie można stać w miejscu, gdyż może to spowodować, że zacznę się cofać. Trafiłem do zgromadzenia w Poznaniu przy ulicy Mogileńskiej. Tam stopniowo uczyłem się tego, co Pan ode mnie oczekuje, jak mam żyć i postępować. Pierwszą swą konwencję przeżyłem w zgromadzeniu we Włoszakowicach w roku 1983. Będąc na kilku kursach zapoznałem się z młodzieżą, poczułem bratnią społeczność. W roku 1984 poświęciłem swe życie na służbę Bogu. Było to latem na konwencji w Białogardzie. Dzięki spotkaniom młodzieżowym, na które uczęszczałem, poznałem swą przyszłą żonę. Od 1985 roku mieszkam we Wschowie i jestem członkiem zgromadzenia we Włoszakowicach.

Porównując swe życie, zanim poznałem Pana i wspaniałe Prawdy przez Niego głoszone, stwierdzam, że żyłem na skraju przepaści. Byłem w przyjaźni nie z tymi ludźmi, co trzeba, robiłem też rzeczy, których robić nie powinienem. Życie moje było puste i pozbawione sensu. Braterstwo, przez to spisanie moich myśli i uczuć, chciałbym wyrazić i oddać Bogu cześć za wszystko, co uczynił dla mnie, wyciągając mnie z wielkiej ciemności do swej wspaniałej światłości w swym Synu Jezusie Chrystusie. W mym życiu małżeńskim były chwile różne, wspaniałe i ciężkie, a dobry Bóg dał nam siłę, abyśmy mogli pokonać trudy. Mamy czworo dzieci, trzy córki i syna, które uczęszczają na szkółki, jak i też z nami na nabożeństwa.

Zawsze Boga proszę, aby nadal nam błogosławił, dodawał sił w naszym poświęceniu, w wychowaniu dzieci, abyśmy mogli kiedyś spotkać się wszyscy razem z naszym Panem.

Brat w Panu

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

W góry Prawda też trafiła…

„Pamiętaj o swoim Stwórcy w kwiecie swojego wieku, zanim nadejdą złe dni i zbliżą się lata, o których powiesz: Nie podobają mi się. Zanim się zaćmi słońce i światło, księżyc i gwiazdy, i znowu powrócą obłoki po deszczu. A są to dni, gdy będą drżeć stróże domowi i uginać się silni mężowie, gdy ustaną w pracy młynarki, bo ich będzie za mało, a wyglądające oknami będą zamglone, gdy zawrą się drzwi na zewnątrz, gdy ścichnie łoskot młyna, dojdzie do tonu świergotu ptasząt, i wszystkie pieśni brzmieć będą cicho, gdy nawet pagórka bać się będą i strachy czyhać będą na drodze; gdy drzewo migdałowe zakwitnie i szarańcza z trudem wlec się będzie, a kapar wyda swój owoc, bo człowiek zbliża się do swojego wiecznego domu, a płaczący snują się po ulicy, zanim zerwie się srebrny sznur i stłucze złota czasza, i rozbije się dzban nad zdrojem, a pęknięte koło wpadnie do studni. Wróci się proch do ziemi, tak jak nim był, duch zaś wróci do Boga, który go dał Marność nad marnościami, mówi Kaznodzieja, wszystko marność. Poza tym Kaznodzieja był mędrcem, uczył on także lud wiedzy, rozważał i badał, i ułożył wiele przypowieści. Kaznodzieja starał się znaleźć godne słowa i należycie spisać słowa prawdy. Słowa mędrców są jak kolce, a zebrane przypowieści są jak mocno wbite gwoździe; dał je jeden pasterz. Poza tym: Synu mój, przyjmij przestrogę! Pisaniu wielu ksiąg nie ma końca, a nadmierne rozmyślanie męczy ciało. Wysłuchaj końcowej nauki całości: Bój się Boga i przestrzegaj jego przykazań, bo to jest obowiązek każdego człowieka. Bóg bowiem odbędzie sąd nad każdym czynem, nad każdą rzeczą tajną czy dobrą, czy złą.” – Kazn. Sal. 12:1-14 (BW)

Ojcze mój, Tyś przyjacielem mojej młodości! Urodziłam się w 1927 roku, w małej wiosce Sawie, powiat myślenicki, w małym domku pod strzechą. Kiedy miałam 5 lat, przyszedł na świat mój brat, a że była bieda, to mnie wzięła moja babcia – mama taty – i wychowywała mnie 12 lat. Chodziłam do szkoły, byłam dobrą uczennicą, a szczególnie w religii, gdyż lubiłam bardzo śpiewać pieśni nabożne. Najbardziej podobała mi się pieśń:

„Pójdź do Jezusa, do Jego bram.
On cię oczyści krwią swoich ran,
On Zbawca, Lekarz i Pan.
Słuchaj, Jezu, jak cię błaga lud,
Słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud.
Przemień, o Jezu, smutny ten czas.
O Jezu, pociesz nas.
Że z nami jesteś, pozwól to czuć,
Nadzieje w sercu omdlałym wzbudź.
Daj przetrwać mężnie smutny ten czas.
O Jezu, pociesz nas.

Pieśń ta bardzo trafiła mi do serca, a szczególnie słowa:

Jezu, nie opuszczaj nas
Jezu, prowadź, bo giniemy
Jezu pociesz, bo płaczemy
Jezu, nie opuszczaj nas.
Tyś powiedział, że na ziemi
Nie zostawisz nas samemi
Jezu, nie opuszczaj nas.

Jak byłam pod nadzorem babci, musiałam chodzić do kościoła. Potem poszłam do pierwszej komunii i spowiedzi. Nie wolno było jeść ani pić przez 24 godziny przed tą uroczystością, bo to było prawo kościelne, że Pana Jezusa ma się przyjmować na głodny żołądek. Dostałam od babci parę groszy, żebym sobie po tym wszystkim kupiła coś słodkiego, ale jak to ośmioletnie dziecko – nie mogłam wytrzymać i zjadłam przed komunią. Nie przyznałam się nikomu, bo sobie pomyślałam, że przecież Pan Bóg to widzi i jak to jest grzech, to mnie surowo ukarze, ale nic się nie stało. Kiedy miałam 12 lat, musiałam iść do bierzmowania. W ostatnim roku mojego chodzenia do szkoły zawitała do nas Prawda. Przyjeżdżał z Krakowa, z Woli Duchackiej brat od Świadków, niejaki Antoni Sargas. Najpierw był w Woli Skrzydlańskiej, u braterstwa Bywalców (to byli rodzice br. Franciszka, dziadkowie br. Walentego). Kiedy przyjechał do mojej babci, rodzina Karczów bardzo ochotnie przyjęła Prawdę. Przyjechał też br. Franciszek Puchała z Niepołomic (brat Puchała był inicjatorem dyskusji z Jezuitami opisanej w wydanej w 1923 r. broszurze „Bitwa na niebie” – przyp. red.). Miał patefon z wykładami. Zebrało się bardzo wielu ludzi, jak to na wsi. Jak się ksiądz o tym dowiedział, to bardzo to skrytykował i wzywał, żeby nie słuchać „kociej wiary” i wszyscy się porozchodzili, bo bali się, że ich ksiądz wyklnie z kościoła. Moja babcia i cała rodzina Karczów czytali Pismo Święte. Tam znaleźli „prawdziwą” Prawdę. Moja babcia popaliła wszystkie obrazy, a było ich pełno na ścianach. Mnie ksiądz w ostatnim świadectwie dał ocenę niedostateczną i powiedział, że mnie w takim młodym wieku diabeł opętał, że się tego po mnie nie spodziewał. Mój ojciec prowadził walkę z księdzem, bo był bystry i czytał Pismo Święte i powiedział, że całe Pismo trzeba czytać ludziom, nie tylko Ewangelię. Moja mama bardzo Prawdę umiłowała, bo życie mojego ojca bardzo się zmieniło. Kiedy miałam 17 lat, postanowiłyśmy z mamą iść do księdza i wypisać się z kościoła katolickiego. Tyle się nagadał, ile chciał, ale wypis dał. Powiedział na koniec: Idźcie, przeklęte, w ogień wieczny! Ile was to jest tych „kociarzy”? Moja mama zdobyła się tylko na słowa, że jak był potop, to tylko 8 osób było zachowanych, a bezbożni byli potopieni.

Potem poznaliśmy brata Pawlika Jana z Kędzierzynki, Miksów, Kasprzyków, Knapików i wiele innych braci. Kiedy była konwencja w Pcimiu, postanowiłyśmy z mamą poświecić się Bogu na służbę. Tam w góry Prawda też trafiła. Była konwencja w 1946 r. – tam jest nasz „pomnik” poświęcenia. Był czarny chlebuś z młynka i czarna kawa, ale Słowo Boże świeciło nam i świeci aż dotąd. Pozostało dużo wspomnień z młodych lat. Nie było tyle literatury do czytania, ale to, co było w Piśmie Świętym zapisane, pozostawało zawsze świeże i nowe. Przez 4 lata miałam możność jeździć na konwencje. Nie było tyle pojazdów co dziś, często trzeba było iść pieszo. Ale…

„szła sobie Prawda, raz szosą – obdarta, biedna i boso, a kto się nawinął, każdy ją biedną ominął. A żeśmy są ubodzy sami, to ta Prawda spoiła się z nami”.

Aż dotąd błogosławił mi Pan, dopuszczał doświadczenia, ale nie wypuszczał z opieki, a co najważniejsze – dał nam nadzieję zmartwychwstania i życia wiecznego. Tego życzę z głębi serca wszystkim, którzy mają nadzieję w Bogu i Jezusie Chrystusie przez jego wielką miłość i ofiarę na krzyżu. Pieśń 342 i 351.

Pozostaję w bratniej społeczności i miłości –

s. Józefa Zych, z domu Karcz.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

„Biada ziemi, którą zaćmiają skrzydła, która jest przy rzekach ziemi Murzyńskiej! Która posyła posłów przez morze po wodach w łodziach z sitowia (…)” – Izaj. 18:1-2.

To znamienne proroctwo, mówiące o ziemi murzyńskiej, jest zrozumiałe, bowiem w Ameryce zamieszkuje 80 milionów Murzynów. Ameryka, to wolny kraj, z którego Bóg posyłał posłów, „w łodziach z sitowia”, czyli w nowoczesnych żelaznych okrętach. Pewnego dnia doszła nas wiadomość, że do wsi przyjechał obywatel z Ameryki. Poszedł do niego brat Feliks Lewiński i przyniósł sześć tomów br. Russella. Byliśmy ciekawi, co w nich jest napisane. Pierwszy raz usłyszeliśmy prawdy o Boskim planie zbawienia, których nigdy w kościele katolickim nie słyszeliśmy. Między innymi, czytał nam o błędach w kościele katolickim – o duszy nieśmiertelnej, trójcy i piekle, którym nas straszono. Poczułam, iż jest to głos Boży, który mnie wzywa do siebie, dając mi jaśniejsze światło Prawdy ewangelicznej. Postanowiłam opuścić kościół rzymskokatolicki i przestałam tam chodzić. Zbliżały się Święta Wielkanocne. Organista przyniósł nam kartki do spowiedzi wielkanocnej. Zapytał się komu dać, ja powiedziałam: Mnie i Feliksowi nie dawać. Za to spadła na mnie burza od rodziców, ale br. Feliks mnie poparł: Jeśli nie chce, po co ją zmuszać? W następną niedzielę ksiądz z ambony wywołał mnie po nazwisku, ale wszyscy myśleli, że to chodzi o moją starszą siostrę i koledzy się z niej wyśmiewali.

Za jakiś czas dotarła do nas wiadomość, że do Dobrowody (6 km od nas) przyjechał ktoś z Ameryki i coś nowego mówi. Poszedł tam br. Feliks i zapoznał się z bratem Plebańczykiem, który wrócił ze Stanów Zjednoczonych. Od tej pory brat ten odwiedzał nas i zaproponował byśmy pojechali na konwencję do Swoszowic. Ja się ucieszyłam, że zobaczę Kraków i Wawel, o którym uczyłam się w historii. W Krakowie nocowaliśmy u siostry Syrkowej, a nazajutrz poszliśmy do Swoszowic. Pod stodołą leżało kilkaset rowerów, bo w 1930 roku była to najtańsza komunikacja i wielu z niej korzystało. Podczas przerwy pytam się brata Luberta: Co to oznacza ten Plan Wieków wiszący nad stołem. Brat ten tłumaczył mi każdą linię i każdy szczegół na tym Boskim Planie, a gdy wskazał na punkt, który wskazuje na będących w drodze do Pana, poczułam radość, że tam można się znaleźć. Po kilku miesiącach brat Plebańczyk wyjechał w poznańskie, gdzie się ożenił, ale Prawdę zasiał w Dobrowodzie. W jedną niedzielę przyszło do nas kilka osób: braterstwo Plebańczyk, br. Krzemień i sąsiad, który w Prawdzie nie pozostał. Po pewnym czasie postanowiliśmy pójść do Dobrowody gdzie nas mile przyjęto. Zaprzyjaźniłam się z Kazią będącą w moim wieku i odtąd co niedzielę tam chodziliśmy. W czasie nabożeństw brat Feliks Lewiński czytał VI tom Wykładów Pisma Świętego.

Na wiosnę zawiadomił nas br. Gładysek, że przyjedzie do nas. Mój ojciec rozgłosił w młynie, który prowadził, że przyjedzie mówca. Zgromadziło się ludzi pełne mieszkanie – stali nawet za oknem. Rozdrażniło to księdza, który później krzyczał, aby do młyna Lewińskiego nie wozić zboża na przemiał. Trochę to poskutkowało i przez tydzień pusto było w młynie. Mnie się zrobiło smutno. Przypomniały mi się słowa Pana:

„Mnie prześladowali i was prześladować będą”.

Dodało mi to otuchy. Mimo nieprzychylnej postawy sąsiadów i znajomych byłam zadowolona, czułam wielką radość. Ta radość wynikała z poznania Prawdy Bożej. Taką radość w sercu może odczuć jedynie ten, kto poznał Pana Jezusa i stał się Jego naśladowcą.

Przez trzy dni nauczyliśmy się 13 pieśni. Była to moja największa radość z poznania Prawdy, gdy śpiewaliśmy „Już świta przed nami radosny ten dzień”. Przyjechał do nas jeden z braci mówców i z tej okazji zorganizowano większe zebranie. Odbył się też chrzest w naszym stawie. Brat Krzemień, Feliks Lewiński, Kazia i ja zostaliśmy ochrzczeni. Przychodzili do nas kolporterzy z Towarzystwa i mówili, gdzie i kto ma posłuch do Prawdy. Brat Feliks wykorzystywał te informacje, chodząc do tych ludzi, zapoznając ich z Prawdą. Prawda w tamtym czasie miała posłuch i w niedługim czasie powstały zgromadzenia w Oblekoniu, w Kostkach, w Brudziskach. Urządziliśmy u nas konwencję, to jest w Kapturowie, miejscowości położonej 1 km od Szczaworyża. Było to w roku 1935 i 1937. Kapturów jest miejscowością zabytkową – mieszkali tu kiedyś Arianie. Było wiele osób, które umiłowały Prawdę i pragnęli kroczyć śladami swojego Zbawiciela Jezusa Chrystusa. Sprawy Pańskie zajmowały w naszym życiu naczelne miejsce.

We wrześniu 1939 roku również była ogłoszona u nas konwencja, lecz nie doszła do skutku, gdyż wybuchła II wojna światowa. Widziałam jak tłumy ludzi uciekały pieszo lub na rowerach. Wszyscy, w popłochu przed Niemcami, uciekali na wschód. Moi młodsi bracia i Stanisław Grudzień też uciekli na wschód, ale po dwóch tygodniach tułaczki wrócili. Zatrzymali się też u nas braterstwo Przodały ze Śląska i inni uciekinierzy.

Cały okres wojny przeżyliśmy w spokoju pod ochroną Najwyższego Stwórcy, w cieniu Wszechmocnego (Psalm 91). W czasie działań wojennych były u nas w ogrodzie stosy amunicji, wśród nich wielkie pociski armatnie. Gdy wojsko się wycofywało to podłożyli miny, by wysadzić ten arsenał w powietrze, a nam kazali się schować do piwnicy. Jednak nic nam się nie stało. Dziś, z perspektywy czasu, możemy widzieć, iż Boska opieka nas chroniła. Po wojnie znów zaczęliśmy się zgromadzać na badanie Słowa Bożego i tak trwa, dzieki Bogu, do obecnego czasu. Wprawdzie wielu z wyżej wspomnianych już zakończyło swoją ziemską pielgrzymkę, jednak wciąż pozostaje w pamięci niezatarty ślad miłych wspomnień z przeżytych lat w Prawdzie i w braterskiej społeczności. Można tu na zakończenie tych wspomnień zacytować słowa z Biblii:

„Błogosławieństwo Pańskie ubogaca, a nie daje żadnego utrapienia” – Przyp. Sal. 10:22.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

„JEŚLI PAN JEST BOGIEM, IDŹCIE ZA NIM”

Urodziłem się w 1925 r. w Sojczynie Borowym niedaleko Ciemnoszyj (woj. podlaskie) jako najstarszy syn z pięciorga dzieci w biednej chłopskiej rodzinie. Matka była pomocnicą w kościele, tak więc w domu wpajała nam zasady wiary katolickiej, nie dbając o wykształcenie dzieci. Jako młodzieniec lubiłem wypić i zapalić, nie pomagały prośby rodziców, bym to rzucił, bo szkodzi zdrowiu. Dzięki Bożej opiece wojnę przeżyliśmy dość spokojnie, choć zniszczeń nie brakowało w gospodarstwie. Nie mieliśmy pieniędzy, a że w naszej rodzinie mieliśmy fachowca, który za darmo zgodził się nam pomóc przy odbudowie, rodzice zmuszeni byli go prosić o pomoc, choć wiedzieli, że jest innego wyznania. Był to nieżyjący już obecnie Aleksander Organek mieszkający w Ciemnoszyjach, ok. 3 km od Sojczyna. Był rok 1947, gdy rozpoczęliśmy z nim pracę, a ja wieczorami długo słuchałem jego opowiadań o planie Bożym, Jezusie, Jego ofierze i zmartwychwstaniu. Bardzo to mnie zaciekawiło i od razu rzuciłem palenie i picie, ku zdziwieniu rodziny. Pewnego razu wybrałem się na takie zebranie do domu br. Olesia, ale nic nie rozumiałem z tego, co było tam mówione. Dostałem jednak broszurkę i Nowy Testament, który zaraz rodzice w trosce o moje „dobro” zniszczyli. Na drugą niedzielę, gdy wybierałem się tam znowu, choć miałem ponad 20 lat, dostałem lanie od ojca, który tłumaczył mi, że przynoszę hańbę rodzinie, bo po wiosce rozeszła się wieść, że syn Organka przystał do „kociej wiary”. Uciekłem z domu i znów byłem na zebraniu, postanowiłem zostać u br. Olesia. Rodzice po jakimś czasie zrozumieli, że złą obrali metodę i przyszli prosić mnie, abym wrócił do domu. Zgodzili się też na mój warunek, że nie będą mi niczego zabraniać, ale to było tylko pozorne.

Zbliżał się czas konwencji w Plutyczach, więc wieczorem zacząłem się do niej przygotowywać. Mój brat zauważył u mnie w kieszeni Nowy Testament i zabrał mi go. Postanowiłem mu go odebrać, gdyż już 2 razy wcześniej zniszczyli mi, a była to cenna rzecz dla mnie, więc powstała szamotanina. Drugi brat pobiegł do ojca, który kosił trawę, mówiąc, że Franek robi bunt w domu. Ojciec w złości z kosą przybiegł do mieszkania i zamierzył się na mnie. Na to wszedł sąsiad, który usłyszał wrzawę i wyrwał ojcu kosę, wtedy ojciec złapał za siekierę i podniósł ją na mnie. Ja wtedy powiedziałem, że 22 lata służyłem wam jako najstarszy syn, a wy mi złem za dobro odpłacacie. Ojciec znowu chwycił za ciężarek i zamachnął się na mnie, ale sąsiad zasłonił mnie sobą, po czym ciężarek roztrzaskał stojącą obok ławę.

Wybiegłem z domu. Zacząłem się modlić. W tym czasie rodzina zaczęła czytać Nowy Testament, fragment z Objawienia o bestii, co miała ranę od miecza. Przeciwnik podsunął im taką myśl, że badacze Marię uważają za tę bestię w związku z obrazem, co ma 2 szramy na twarzy. W domu zaś znajdował się taki ołtarz z obrazem, więc zaraz po powrocie do domu rodzice oświadczyli mi, że mam uklęknąć przed tym obrazem i prosić o wybaczenie za moje zachowanie, przeprosić rodziców i przyznać, że byłem opętany. Przeszedł mnie dreszcz i zaraz przypomniałem sobie historię z księgi Daniela o trzech młodzieńcach przed posągiem. Poprosiłem, że muszę wyjść za potrzebą, zabrałem ze strychu garnitur i zacząłem uciekać przez las. Rodzina na odgłos rzuciła się za mną w pogoń. Gdy mnie gonili, spotkali tego samego sąsiada, idącego z koniem, i chcieli pożyczyć konia, aby mnie złapać, ale on stanowczo odmówił i tym samym znowu pomógł mi. Znalazłem schronienie u br. Olesia, który pożyczył mi koszulę, buty i pieniądze na bilet do Białegostoku. Kiedy zobaczyłem, ilu jest jeszcze braci w Białymstoku, moje serce się uradowało i podniosłem się na duchu.

Konwencja w Plutyczach odbyła się u br. Aleksiejuka, a do usługi przyjechał br. Grudzień i br. Gumiela, który usłużył wykładem „I długoż będziecie chramać na obie nogi? Jeśli Pan jest Bogiem, idźcie za nim”. Od razu zdało mi się, że te słowa są wypowiedziane wprost do mnie. Zrozumiałem, że powinienem podjąć decyzję, bo wiedziałem, że Bóg jest Bogiem prawdziwym, a w kościele katolickim panuje bałwochwalstwo. Wtedy postanowiłem, że się poświęcę Panu Bogu na służbę. Dwa tygodnie później, na konwencji w Ciemnoszyjach 16 sierpnia 1947 r. wraz z 16 innymi osobami przyjąłem symbol chrztu. Nie miałem już po co wracać do domu, zamieszkałem więc u brata Olesia już na dobre wraz z jego 6 osobową rodziną w małym domku.

Przez lato pracowałem u br. Glebów, potem u br. Wyłudów za parobka i tak do jesieni 1948 roku. Pewnego razu podczas młócenia pokaleczyło mnie dość poważnie, a rany źle się goiły. Wypadek ten poruszył serce rodziców. Zasięgnęli oni rady u misjonarzy przebywających akurat w Grajewie, którzy orzekli, że skoro obrałem sobie drogę służby Bogu, to trzeba wziąć mnie do siebie i pamiętać, że wciąż jestem ich synem. Wtedy przyszedł mój brat ze słowami od rodziców: „Chodź do domu, bo teraz już rodzice zmienili zdanie i chcą, abyś był w domu”. Nie chciałem wracać, gdyż miałem na pamięci złamane obietnice rodziców co do mojej wolności wyznania, ale poszedłem z nadzieją, że Pan mi we wszystkim pomoże.

Kiedy mieszkałem u brata Olesia przez 1,5 roku, nieczęsto, ale zachodziłem do rodzinnego domu. Mama litowała się nade mną, zawsze coś dała, ale ojciec był surowy. Kiedy więc zjawiłem się w domu, ojciec przywitał mnie z kamienną twarzą i powiedział: „Ta woda w tej rzece lepsza była od tej, którą polewali ci na głowę”. Nie chciałem rozpalać na nowo ognia, więc poprosiłem, ażeby dał mi spokój, jeśli chce, abym tu był. I tak się stało – od tej pory miałem względny spokój. Zaraz też w grudniu wybrałem się na konwencję do Lipia. Wróciłem do swoich domowych obowiązków w gospodarstwie i tak od jesieni 1948 r. do wiosny 1957 r. przebywałem już w rodzinnym domu. Najmowałem się do różnych prac, nawet do takich, o których nie miałem pojęcia, ale br. Oleś stale mi pomagał i uczył mnie, dzięki czemu robota razem szła nam bardzo dobrze. Wkrótce sytuacja w domu zmieniła się – ze względu na dobrą pracę, stałem się głównym żywicielem rodziny. Karta się odwróciła: jak byłem znienawidzony, tak teraz zadowolenie rodziców nie miało granic.

Ja jednak źle się z tym czułem, targało mnie sumienie, że jestem wierzący, poświęcony i odpowiedzialny za to, co otrzymałem od Boga, powinienem używać tego tak, by Mu się to podobało. Chciałem gdzieś odejść, ponieważ rodzice moje zarobione pieniądze oddawali na msze i na „molocha”, a na to przystać nie mogłem. Tak więc myślałem, by Bóg tak wszystkim pokierował, bym jakoś z tego domu mógł się usunąć, założyć własną rodzinę. Pewnego razu w Plutyczach odbyło się większe zebranie, gdzie zjechało się wiele braci. Ja z rodziną brata Olesia trafiliśmy na nocleg do domu samotnej, starszej już siostry Borowskiej. Wieczorem przy poczęstunku niechcący zbiłem porcelanowy kubek. Brat Oleś zażartował, że teraz muszę za niego odpracować. Tak się złożyło, że wkrótce była robota przy młóceniu zboża i niedługo potem zjawiłem się z powrotem u siostry Borowskiej. Siostra była bardzo zadowolona z wykonanej pracy i wkrótce zaproponowała, żebym zamieszkał u niej, bo będąc bez rodziny chciała dokończyć swoich dni przy mnie. Nie była to jednak prosta decyzja, a nikt doradzić mi nie chciał, jak miałem postąpić. Później, gdy dowiedziałem się od brata Sołowieja o złym stanie zdrowia tej siostry, od razu wybrałem się do Plutycz. Zrobiło mi się jej żal i postanowiłem jednak tu zamieszkać, wierząc, że Bóg będzie mi dopomagał.

Na początku 1958 r. ożeniłem się ze Stefanią Makarzec ze zboru w Wydminach i zamieszkaliśmy razem w Plutyczach u siostry Borowskiej. Urodziło się nam pięcioro dzieci. Nasza rodzina i kilkoro braterstwa tworzyło niewielki zbór w Plutyczach. W miarę możliwości, na ile Pan pozwalał, jeździliśmy na konwencje, utrzymywaliśmy społeczność braterską. W 1972 r. poważnie zachorowała moja żona i cały ciężar spadł na moje ramiona. Do tego nieszczęścia dołączyły się problemy z moimi oczami, stale miałem stan zapalny. W 1985 r. wszyscy przeżyliśmy wielkie doświadczenie, gdy zmarła nasza córka Janina. W 1991 r. choroba moich oczu bardziej się nasiliła i z tego powodu długo przebywałem w szpitalach, niestety choroba potęgowała się. Przewidywałem, że mogę stracić wzrok. Dlatego też postanowiłem wykorzystać ten czas jak najlepiej i uczyłem się wielu wersetów, psalmów i komentarzy „Manny”. W 1996 r. straciłem pierwsze oko, a rok później drugie. Pan obdarzył mnie dobrą pamięcią i dzięki temu obecnie mogę wykorzystywać dorobek duchowej nauki. W wolnych chwilach, przy bezsennych nocach lubię przypominać sobie teksty biblijne, różne myśli podawane przez braci. W niedzielę w miarę możliwości robimy sobie z żoną dwuosobowe nabożeństwo – słuchamy kaset z wykładami.

Teraz, kiedy spoglądam w przeszłość, to me serce ogarnia nieopisana wdzięczność Bogu za to, że bezustannie mogłem odczuwać Jego bliskość i pomoc. Ratował mnie z każdej sytuacji, nawet takiej, która wydawała się bez żadnej nadziei. Mimo że siły cielesne mnie opuszczają i ciało słabnie, duch pragnie jeszcze karmić się prawdziwym Słowem Bożym. Oprócz doświadczeń i cierpień na me życie składa się także wiele radości. Dziękuję Bogu za to, że pozwolił wychować mi i małżonce dzieci w Prawdzie, które także starają się swoim dzieciom wpoić jak najwięcej nauk o Bogu i Jego planie, a my dążymy do tego, by im w tym dopomagać. Niech więc chwała będzie Wiekuistemu Ojcu za wszystkie łaski i błogosławieństwa, jak również otrzymane chwile doświadczeń.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Najstarszy wiekiem w lwowskim zgromadzeniu jest brat Prokop Myśkiw. Postanowiliśmy opisać pokrótce jego drogę życia, która prowadziła do Prawdy.

Brat Prokop urodził się w 1910 roku, we wsi Hruszów. Miejscowość ta znajduje się przy samej granicy ukraińsko-polskiej, naprzeciwko Budomierza, który jest po polskiej stronie.

Kiedy brat Prokop miał 4 lata, opuścił ich ojciec. Matka znalazła pracę jako służąca u pewnej rodziny żydowskiej, oddając dziecko pod opiekę swemu bratu. Ten nie obchodził się z nim najlepiej. Chłopiec musiał paść bydło i nikt nie pomyślał nawet, by w odpowiednim czasie posłać go do szkoły. Tak chodził ze służby na służbę. Kiedy skończył 10 lat, matka oddała go do innego, zamożnego gospodarza, u którego przepracował 4 lata. Dzieci gospodarza chodziły do szkoły, więc brat Prokop po kryjomu uczył się od nich czytać. Gdy był już za duży na pastucha, odszedł z tej służby. Zyskał tam tylko tyle, że potrafił składać litery, dla niego było to jednak bardzo dużo. Matka nadal pracowała u różnych ludzi, a on, by utrzymać się przy życiu, najmował się do ciężkich robót. Miał wtedy około 18 lat. W końcu poradzono mu, by poszedł na służbę do księdza do Niemirowa, jako pomocnik w gospodarstwie rolnym. Mówiono, że będzie mu tam dobrze – dostanie wyżywienie i zarobi 15 złotych na miesiąc.

Zdawało się, że los wreszcie się do niego uśmiechnął. Jednak stało się inaczej. Spełniło się stare porzekadło, że „biednemu zawsze wiatr w oczy wieje”. U księdza pracowało ich dwóch. Jego kolega był starszy o kilka lat. Zdarzało się, że ksiądz nie dotrzymywał słowa i nie wypłacał im pełnej należności, co chwilę szukając przyczyny do uszczuplenia i tak niewysokiej zapłaty. Zbliżały się święta wielkanocne. Obaj chłopcy, nie mając za co kupić sobie ubrań, byli rozgoryczeni niesumiennością księdza. Nadeszły święta, a oni, wstydząc się pokazać ludziom w zniszczonych łachmanach, nie poszli do cerkwi. Cerkiew znajdowała się blisko plebanii i podczas obchodu procesji było widać, jak słudzy księdza leżą pod kopą słomy. Ludzie zwrócili księdzu uwagę, że jego parobcy nie chodzą na nabożeństwa. Ten, zdenerwowany, przybiegł z krzykiem i chwyciwszy kawał mocnego kija zaczął ich okładać. Chłopcy tłumaczyli mu, że to z powodu braku odpowiedniego ubrania nie chcieli pokazywać się wśród ludzi. Ksiądz jednak odpowiedział na to, że on także nie ma ubrania, a do cerkwi chodzi.

Obaj postanowili odejść z tej służby.

Matka brata Prokopa, zarobiwszy parę złotych, kupiła od swego brata starą, małą chałupkę. Teraz mieli już swój kąt.

Brat Prokop, będąc młodym człowiekiem, zawsze modlił się do Boga i w Nim miał jedynie nadzieję, gdyż widział wielką niesprawiedliwość, jaka tkwiła w ludziach.

Nadal szukał jakiejś pracy. Pojechał w końcu do Lwowa i znalazł zatrudnienie w jednym z klasztorów. Tam pracował do drugiej wojny światowej. Do domu wrócił w 1940 r. Ożenił się z dziewczyną, której rodzice byli baptystami, ona jednak trzymała się z dala od wszystkiego, ponieważ ludzie ze wsi, podburzani przez księdza, byli bardzo wrogo do nich nastawieni. Mimo to brat Prokop w miarę swoich możliwości starał się czytać Pismo Święte, choć początkowo nie szło mu to łatwo – z trudem składał litery. W końcu nabrał wprawy. Z Bożym błogosławieństwem zaczęli układać sobie życie.

W 1941 r. urodziła im się córeczka. Spokój nie trwał jednak długo. Gdy dziecko miało 8 miesięcy, żonę brata Prokopa zabrano do Niemiec na roboty. Został sam z matką i swoją córeczką. Ciężko było mu wypełniać obowiązki za obydwoje rodziców. A w dodatku (jak to się mówi, „nieszczęścia chodzą parami”) w 1944 roku, gdy do Polski wkroczyła armia radziecka, powołano go do wojska. Jego matka musiała zostać sama ze swoją malutką wnuczką. Brat Prokop, mając na pamięci przykazanie „nie zabijaj”, zawarte w słowie Bożym (choć dokładnie Prawdy jeszcze nie znał), odmówił przyjęcia broni. Za tę odmowę został aresztowany i odesłany do Lwowa, gdzie zasądzono go na karę dziesięciu lat więzienia.

Tu zaznał gehenny życia. W celi nie było nawet łóżka – musiał spać na cementowej, zawsze mokrej posadzce. W dodatku nic nie wiedział o żonie, o dziecku, ani o matce, bo pisanie listów z więzienia było zabronione. W 1945 roku jego żona wróciła do domu. O mężu nie miała żadnych wiadomości. Dowiedziała się tylko, że został aresztowany, ale nie miała pojęcia, gdzie przebywa i czy jeszcze żyje.

Tymczasem on ciężko pracował, podobnie jak wszyscy więźniowie. Mniej więcej po roku czasu zbierano w więzieniu ludzi, którzy umieli szyć na maszynie. Brat Prokop zgłosił się, chociaż nie był krawcem. Szybko nauczył się tej czynności. Miał przy tym szczęście – najwidoczniej opatrzność Boża tak pokierowała, że jego współwięzień – krawiec z zawodu – był do niego bardzo przyjaźnie nastawiony, pomagał mu, pouczał, jak ma wykonywać pracę, a przy tym współczuł, że brat Prokop cierpi niewinnie. Tu było o wiele lżej, pracowało się w pomieszczeniu, a za wypełnienie normy można było dostać więcej chleba. Chociaż brat Prokop, nie będąc fachowcem, czasami nie wykonywał pracy należycie, jego zaprzyjaźniony majster bardzo troszczył się o niego i pomagał, jak tylko mógł. Często poprawiał robotę, widząc, że jego znajomy jest szczupły i delikatny i nie nadaje się do ciężkiej pracy. Brat Myśkiw czuł w tym opiekę Pańską.

Dni upływały, chociaż bardzo wolno. Niekiedy zdawały się być wiecznością. Tak ocenia się czas spędzany w niewoli. Przyszedł rok 1950. Ogłoszono amnestię, dzięki której niektórzy więźniowie zostali zwolnieni z reszty kary. Nasz brat również wyszedł na wolność i szczęśliwie powrócił do domu. Zastał tam matkę, żonę i córeczkę, która chodziła już do szkoły.

Rozpoczął się nowy rozdział w ich życiu. Brat Prokop mógł dokończyć swoje studia biblijne. Musiał pracować w kołchozie, gdyż mieszkali na wsi, ale wszystkie wolne chwile spędzał na czytaniu Pisma Świętego, chcąc poznać jak najwięcej z jego nauk. Tak minęło ponad 30 lat.

Zrządzeniem Pana, swego czasu pojechaliśmy odwiedzić mamę mojego męża, Jana, w Hruszowie, gdyż pochodzi on z tej miejscowości. Brat Myśkiw mieszkał w sąsiedztwie naszej mamy. W czasie tego pobytu rozmawialiśmy z ludźmi na temat Ewangelii. On również przychodził i słuchał. Później pytał, kiedy przyjedzie Janek, by znów porozmawiać na temat Słowa Bożego. To było serce, na które padło ziarno Prawdy. W roku 1980, przebywając u rodziny, spotkaliśmy się znowu z bratem Prokopem. Podczas rozmowy zaproponowaliśmy mu, żeby przyjechał do Lwowa na nabożeństwo, które odbywa się w naszym domu. Zgodził się i na umówiony czas przyjechał.

Niektórzy bracia z Polski wiedzą, jak odbywały się u nas nabożeństwa: zgromadzaliśmy się w ukryciu przed władzami. Naszego brata jednak to nie odstraszyło. Przyjął Prawdę całym sercem. Jako jedyny ze wsi, często przyjeżdżał do zgromadzenia, na ile pozwalały mu siły. W niedługim czasie poświęcił się. Obecnie już nie przyjeżdża – nie da już rady. Natomiast my go odwiedzamy. Nasze rozmowy toczą się na temat Słowa Bożego. Brat Prokop korzysta z bogatej literatury religijnej. Wspomnieliśmy o nim w naszej korespondencji braciom z Kanady i oni wysłali mu Tomy brata Russella, a także inną literaturę, jaką mieli w języku ukraińskim. Czytając te Boskie Prawdy, brat mawia często: „Dlaczego ja o tych rzeczach nie wiedziałem w młodym wieku?” Ale przyjść do Pana i do poznania Jego planu zbawienia nigdy nie jest za późno. Tych, którzy się do Niego zbliżają, Pan sam zapewnia: „Przychodzącego do mnie nie odrzucę”.

„Opatrzność Pańska na zawsze nad nami trwa.
Pan daje łaski swej, opieki w chwili złej,
Bo Pan swe dzieci zna, w opiece je ma.”

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Pragnę podzielić się z Wami, Bracia i Siostry, swoimi przeżyciami w drodze do Prawdy. Urodziłam się w rodzinie katolickiej. Już w dzieciństwie rodzice zmuszali mnie do praktyk katolickich, które wykonywałam z niechęcią. Jako dziecko widziałam w postępowaniu rodziców, że słowa nie idą w parze z czynami. Dlatego budziło się we mnie poczucie gniewu, że jestem zmuszana do wiary na pokaz. W pewnym okresie mego dzieciństwa, zrozumiałam, że w sprawach wiary muszę być odpowiedzialna sama za siebie, nie oglądając się na innych. Od tej pory zaczęłam gorliwie udzielać się w kościele, starając się przestrzegać wszystkich zasad wiary katolickiej. Moje zaangażowanie podobało się księżom i siostrom zakonnym. Mając 17 lat otrzymałam od mojego katechety propozycję oddania swego życia Bogu przez wstąpienie do klasztoru. Byłam bardzo zaskoczona tą propozycją, lecz chciałam podzielić się tym z moją mamą. Mama kategorycznie zabroniła mi podjęcia takiego kroku, a nawet powiedziała: „Za nic w świecie, nie pozwolę ci tam iść, i tak już mamy za dużo świętych”.

Znalazłam się na rozdrożu, nie wiedziałam co mam czynić, jak postąpić, toczyłam wewnętrzną walkę. Jednak po pewnym czasie, pragnienie wstąpienia do klasztoru okazało się tak silne, iż za wszelką cenę, pomimo zakazów i sprzeciwu mamy, postanowiłam tego dokonać.

Pewnego dnia, będąc już osobą pełnoletnią, wyszłam z domu i udałam się do sióstr zakonnych, mówiąc mamie, iż idę do koleżanki. Siostrom zakonnym opowiedziałam całe zdarzenie i szukałam u nich rady. Te orzekły, że mogę decydować sama za siebie, gdyż jestem już dorosła. Jeszcze tego samego dnia wyjechałam z siostrami zakonnymi z Białogardu do Krakowa. Tam, po zgłoszeniu się i przedstawieniu mojego zamiaru o wstąpieniu do klasztoru, zostałam przyjęta, było to 21 sierpnia 1990 roku. Klasztor znajdował się przy ul. Glogera 2 i nosił nazwę: „Zgromadzenie Sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana”.

Od początku mego pobytu w klasztorze starałam się wykonywać sumiennie obowiązki nałożone mi przez siostry przełożone. Po roku mego pobytu, byłam zadowolona z mej służby dla Pana, ale zrodziło się we mnie pragnienie zdobycia większej znajomości Słowa Bożego. Chciałam mieć swoją Biblię, lecz były wielkie trudności nabycia tej Księgi. Pismo Święte było udostępniane tylko dla sióstr przełożonych, a pozostałe siostry nie mogły posiadać na własność Biblii. Modliłam się do Boga o pomoc, gdyż z powodu mojej niewiedzy, wiele razy byłam zawstydzona.

Bóg był łaskaw spełnić moje pragnienie. Któregoś dnia gdy układałam kwiaty w kościele, podeszło do mnie dwoje ludzi, nawiązując ze mną rozmowę o Bogu. Rozmowa nasza przebiegała w bardzo przyjaznej atmosferze. Spodobały mi się argumenty tych ludzi. Po ich odejściu, gdy skończyłam swą pracę, zauważyłam pozostawioną Biblię. Byłam tym faktem wielce zaskoczona. Dzisiaj rozumiem, iż Bóg wyciągnął do mnie swą pomocną dłoń, aby mi wskazać właściwą drogę do rozumnej dla Niego służby.

Wiedząc o zakazie, czytałam darowaną mi Biblię w ukryciu, często w nocy, gdy już wszyscy spali. Wywierała ona na mnie ogromne wrażenie, chłonęłam całym moim umysłem jej wiedzę. Już nie wstydziłam się z powodu nieznajomości Biblii, ale miałam coraz więcej do powiedzenia na jej temat. Siostry dziwiły się skąd ja biorę tyle znajomości. Po pewnym czasie siostry dowiedziały się, że posiadam Biblię od Świadków Jehowy i nakazały mi ją wyrzucić. Ja jednak nie usłuchałam ich i postanowiłam pogłębiać jeszcze bardziej swą więdzę.

Podczas moich rozważań zauważyłam, że nauka kościoła w wielu dziedzinach nie jest zgodna z nauką Pisma Świętego. Doszłam do wniosku, iż chcąc służyć Bogu, nie trzeba się zamykać w klasztorach. Pragnę tu także wspomnieć, że przełożona, gdy dowiedziała się o tym, że czytam Biblię, nakładała na mnie kary pokutne. Najczęstszą karą było kilkugodzinne leżenie krzyżem na gołej posadzce. W końcu stosowane kary pokutne wyczerpały mnie fizycznie i postanowiłam opuścić mury klasztorne. Postanowiłam powiadomić o tym przełożoną. Gdy powiedziałam jej o swej decyzji wystąpienia z klasztoru była wprost zszokowana i stwierdziła, że muszę napisać w tej sprawie prośbę do biskupa krakowskiego. Napisałam. Po pewnym czasie otrzymałam odpowiedź, lecz była ona negatywna.

Co było robić w takiej sytuacji?

Było to dla mnie ciężkim doświadczeniem, lecz nie zmieniło to mojej decyzji o wystąpieniu z klasztoru.

Po przyjeździe z Krakowa do rodzinnego domu spotkały mnie następne doświadczenia. Swój przyjazd uprzedziłam listem. Napisałam do mamy informując ją o zaistniałych okolicznościach. Mama, gdy mnie ujrzała, nie mówiąc ani jednego słowa, zamknęła przede mną drzwi rodzinnego domu. Był drugi dzień grudnia 1992 r., padał śnieg, poczułam zimno, ale najbardziej odczułam chłód mamy, który ogarnął moje serce. Cóż było robić, odwróciłam się i poszłam przed siebie w miasto, nie wiedząc dokąd mam iść. Błąkałam się, prosiłam przechodniów o kawałek chleba, aby zaspokoić dokuczliwy głód. Spałam, gdzie tylko to było możliwe, najczęściej na dworcach – kolejowym i autobusowym, bo tam było cieplej.

Po tygodniu błąkania się po mieście, w pewnym momencie zasłabłam i upadłam na ziemię. Z pomocą przyszli mi przechodnie, zawiadamiając pogotowie ratunkowe. Zostałam odwieziona do szpitala. Po kilku dniach odwiedziła mnie moja mama. Była nadal na mnie bardzo rozgniewana. Mówiła, że przynoszę wielki wstyd jej rodzinie. W szpitalu przebywałam trzy tygodnie, ponieważ miałam silne odwodnienie organizmu. Gdy wyszłam ze szpitala, mama przyjęła mnie pod swój dach, powolutku przychodziłam do siebie i zdawało się, że już wszystko mam poza sobą. Życie stawało się normalne.

Była niedziela. Miałam chęć pójścia do kościoła. Gdy znalazłam się przed drzwiami świątyni, serce przyśpieszyło swój rytm, oddech stał się ciężki, ale weszłam do środka. I tu jakbym przeczuwała, spotkał mnie bardzo nieprzyjemny incydent. Ksiądz wygonił mnie z kościoła. Wygonił mnie tak, jak wygania się psa z obcego podwórka, krzycząc: „Proszę mi tu więcej nie przychodzić! Nakładam na ciebie ekskomunikę, w obliczu świadków i Boga”. Cóż było robić w takiej sytuacji? Wyszłam. Zdawało mi się, że ziemia usuwa się spod moich stóp.

Od tego czasu było mi bardzo ciężko. Gdziekolwiek się znajdowałam byłam wytykana palcami, jak parszywa owca. Stale zadawałam sobie pytania, dlaczego to wszystko mnie spotyka? Modliłam się do Boga, aby dał mi wyjście z tego trudnego dla mnie położenia.

Przyszły nareszcie dni, które miały dla mnie decydujące znaczenie. Otóż udało mi się poznać jednego z braci, ze Zgromadzenia Ludu Pana w Białogardzie. Na początku korespondowaliśmy ze sobą, później zostałam zaproszona na społeczność zborową. Brat, który mnie zaprosił, przyszedł ze swoim siostrzeńcem, jak się później okazało – moim przyszłym mężem. Nabożeństwo bardzo mi się podobało, pod względem atmosfery i nauk tam głoszonych. Przychodziłam coraz częściej, pogłębiałam swoją wiedzę i wiarę w Pana Boga. Wtedy zrozumiałam, że jest to droga, którą chcę iść. Po dwóch latach uczęszczania na nabożeństwa poświęciłam się Panu na służbę. Mój mąż uczynił to samo w rok później. Pan Bóg nam błogosławi, jesteśmy szczęśliwi i wdzięczni, że dał nam poznać Swój Plan Zbawienia i pozwolił nam zaciągnąć się do takiej służby, do jakiej wzywa ap. Paweł: „Proszę was tedy, bracia! przez litości Boże, abyście stawiali ciała wasze ofiarą żywą, świętą, przyjemną Bogu, to jest rozumną służbę waszę” – Rzym. 12:1 (BGd). Bóg też pozwolił nam mieć potomka. Urodził nam się synek, który jest więzią naszego małżeństwa i pragniemy, aby gdy dorośnie, obrał tą samą drogę rozumnej służby Bożej.

Na zakończenie mojej krótkiej opowieści o drodze do Prawdy, jaką Bóg był łaskaw mnie prowadzić, pragnę wyznać, iż jestem bardzo wdzięczna Ojcu Niebieskiemu i Jego Synowi, Jezusowi Chrystusowi, za tę wielką łaskę, którą otrzymałam w moim młodym życiu. Zwracam się do Was moi mili Bracia i Siostry w Panu o modlitwę, aby moja wiara coraz bardziej krzepła i nigdy nie ustała, abym mogła odnieść zwycięstwo w swoim poświęceniu, i abyśmy się wszyscy znaleźli u stóp naszego Pana w Królestwie Niebieskim.

Pozdrawiam wszystkich Braci i Siostry.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Chciałem naprawiać świat….

Urodziłem się i wychowałem w rodzinie katolickiej. Było nas sześcioro rodzeństwa: trzech braci i trzy siostry. Byłem najstarszy. Tata od najmłodszych lat dbał o moje wychowanie w wierze katolickiej. Chociaż nie byłem posłusznym dzieckiem, na lekcje religii uczęszczałem regularnie. Przed przystąpieniem do komunii bardzo szybko nauczyłem się kilku zestawów przykazań kościelnych, za co, jako jedyny w klasie otrzymałem od siostry uczącej mnie religii piękny obrazek. Do dziś pamiętam, jak cieszyłem się z tego wyróżnienia, jedyny w klasie umiałem tyle „przykazań”. Pamiętam, jak z wielkim entuzjazmem chciałem spełniać „dobre uczynki”. Tata był surowym rodzicem, a przez to, może nieświadomie, uczył mnie krytycznego spojrzenia na świat.

Jako dorastający chłopiec rozumiałem, co działo się wokół mnie. Widziałem, jak żyją sąsiedzi, (również katolicy), jak żyje ksiądz, jak żyje moja rodzina… Zamknąłem się w sobie. Obrazek stracił swoje znaczenie i przestał mi wystarczać. Zrozumiałem, że ceremonie kościelne nie uszczęśliwiają ani moich rodziców, ani mnie samego i przestałem chodzić do kościoła. Miałem wtedy „naście” lat. Tata zdecydował za mnie, że będę zawodowym żołnierzem. W tym celu pojechałem na egzaminy wstępne do Liceum Wojskowego w Lublinie. Kiedy wracałem do domu, cieszyłem się, że nie zdałem, rozumiałem jednak, że zawiodłem Ojca – ale nigdy nie czułem sympatii do armii i temu podobnych instytucji. Wtedy to zainteresowałem się ideą pewnej subkultury młodzieżowej. Tam odnalazłem ideały, które odpowiadały temu, co wówczas czułem. Chciałem naprawiać świat, walczyć z przemocą, ustrojami totalitarnymi i rządem. Generalnie, wszelka zwierzchność źle mi się kojarzyła. Górnolotne ideały, dające poczucie wyższych wartości, spełniały rolę czegoś w rodzaju odgromnika, uziemienia dla mojej wrażliwej i mocno zbuntowanej natury. Wielu młodych było wtedy sfrustrowanych rzeczywistością. Byłem jednym z nich. Mocno zaangażowałem się w ten ruch. Wspólnie z moim bratem Krzyśkiem i kilkoma przyjaciółmi stworzyliśmy grupę muzyczną. Mieliśmy nasze ideały, naszą muzykę, naszą walkę… i nasz Jarocin. W parze z tymi rzeczami szły także i zagrożenia – papierosy, alkohol, złe towarzystwo (nierzadko pod wpływem narkotyków). Niektórzy z tych ludzi do dziś leczą się na „odwyku”. Dlatego właśnie przyszły kolejne rozczarowania w moim życiu. Powoli zdałem sobie sprawę z tego, że choćby najdoskonalsze ideały i najwznioślejsze cele zawodzą, gdy ludzie są niedoskonali. W tym czasie nasza grupa muzyczna rozpadła się, ideały traciły swoją wartość, prawie wszyscy przyjaciele i znajomi, także mocno zaangażowani widząc, co dzieje się ze mną, zostawili mnie samego.

Wtedy nastąpił zwrot.

Pewnego wieczoru, gdy nachodziły mnie najgorsze myśli, przypomniałem sobie o Bogu. Uklęknąłem i zacząłem się modlić. Była to najkrótsza modlitwa w moim życiu, lecz zawsze pragnę posiadać taki stan serca, jak wtedy. Powiedziałem wówczas:

„Boże, pomóż mi, bo ja sam nie potrafię sobie pomóc.”

Cały czas czekałem na odpowiedź, nie zdając sobie sprawy, skąd ma ona nadejść i w jakiej formie. Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim Bóg mi odpowiedział. Po paru dniach wróciła mi ochota do życia, wstąpił we mnie jakiś promyk nadziei i czułem się jakoś dziwnie bezpieczny. Biblia ciągle jeszcze kojarzyła mi się z kościołem katolickim i dlatego nie mogłem się przełamać, aby zacząć ją czytać. Boga zaś czułem w sercu i to mi wystarczało. Nie tak łatwo jednak przyszło mi zrezygnować ze starych ideałów. Znów zacząłem się angażować w grupie muzycznej i w podziemnej prasie, trudno mi było zrezygnować z czegoś, w co jednak mocno wierzyłem, nie mając nic w zamian na to miejsce.

Po skończeniu szkoły zawodowej zmuszony byłem szukać pracy, lecz nigdzie nie mogłem jej znaleźć. Wówczas zwróciłem się do brata Bogdana Lisza z prośbą o zatrudnienie mnie do jakichś prostych prac sezonowych. Bogdan interesował się wtedy Świadkami Jehowy i cały czas przy pracy rozmawialiśmy o Biblii. Bałem się jednak utracić niezależność i zainteresować się bliżej tymi sprawami. Byłem na kilku spotkaniach, ale nie pociągało mnie to, co tam było mówione. Po jakimś czasie Bogdan nawiązał kontakt z br. Tomkiem Niemcem i kilkoma pozostałymi braćmi ze zboru w Oleszycach, m.in., z br. Frankiem Olejarzem, Leszkiem Zawitkowskim i Ryśkiem Brysiem. Ja również ich poznałem. Po kilku rozmowach zrozumiałem, że Pan Bóg odpowiada na moją modlitwę. Definitywnie zerwałem z ruchem, z zespołem, ze znajomymi, z tym wszystkim, co w świetle prawdy okazało się złudzeniem i co uzależniało mnie w swoich ideałach i formach. Zrozumiałem wreszcie poselstwo Ewangelii i po kilkunastu miesiącach przyjąłem chrzest; było to 17 grudnia 1995 roku w Biłgoraju.

Z perspektywy czasu widzę, jak Pan kierował moim życiem tak, bym doświadczył wielu złych rzeczy i przekonał się o nich na własnej skórze. Bóg czuwał jednak, bym nie poszedł za daleko własną drogą. Wiem, że to On otworzył mi oczy zrozumienia i dokonał przemiany w moim sercu na tyle, bym zaczął czytać Biblię. Jestem wdzięczny Panu za te wszystkie lata, kiedy uczył mnie o życiu i ludziach, dzięki czemu przyprowadził mnie do Prawdy. Chociaż ofiarowałem się w młodym wieku, mając zaledwie dwadzieścia lat, wiedziałem jednak, że była to najważniejsza decyzja w moim życiu. Możliwość społeczności z Bogiem to dla mnie największe szczęście. Wiem, że cokolwiek mnie spotka w życiu, to On zawsze będzie ze mną, gdy ja będę Mu wierny… „Bo wyrwał duszę moją od śmierci, oczy moje od płaczu, nogę moją od upadku.” – Psalm 116:8 (BGd).

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Pamiętam dzień, co światła krąg roztoczył nad umysłem mym …

Motto: Psalm 23

W Ewangelii Świętego Mateusza 7:14 Pan Jezus powiedział: „A ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota; i niewielu jest tych, którzy ją znajdują.” Ja miałem 49 lat kiedy poznałem Prawdę. Najpierw krótko opiszę jak dostaliśmy się do Zelowa, miejscowości, w której urodziłem się. Zanim opiszę naszą historię, wspomnę o tym jak nasi praojcowie w Królestwie Czeskim walczyli o wolność głoszenia Ewangelii Jezusa Chrystusa. Historia zaczyna się w 1346 roku od czeskiego króla Karola IV. Karol IV kochał Pragę i chciał tu wybudować swoją siedzibę podnosząc to miasto do światowego poziomu, ale to nie podobało się przedstawicielom Rzymu. Przekonywali króla, że tylko Rzym zasługuje na jego łaskę. Karol IV zaś robił wszystko, aby wybudować z Pragi „Rzym Północy”. W tym czasie dochodziło do krwawych walk reformatorów czeskich z rzymskimi krzyżakami. Dnia 6 lipca 1415 roku na stosie w Konstancji spalony został Jan Hus. Od 1526 roku panami w czeskiej ziemi byli Habsburgowie. Dnia 8 listopada 1621 roku rozegrała się ostatnia krwawa walka pod Pragą na Białej Górze (dziś Żiżków). Ta krwawa, trwająca niecałe dwie godziny, walka była końcem 30 letniej wojny i jednocześnie końcem Królestwa Czeskiego. Czeski król Fryderyk Falcky uciekł do Holandii.

W 1627 roku w Mlada Boleslav zgromadzili się główni przedstawiciele grup protestanckich i wygłosili ostatnią protestacyjną mowę do ludu w Czechach. W kwietniu 1628 roku na 24 wozach uciekli do Leszna koło Poznania w Polsce, gdzie znaleźli nowy dom dla swoich rodzin. Przed II Wojną Światową w Lesznie było muzeum Jana Amosa Komenskiego, jednego z głównych przedstawicieli czeskiej Reformacji. Tych radykalnych reformatorów, którzy nie poddali się rozkazom, by wyrzec się swojej wiary, było niewielu. Młody pruski król Fryderyk II, od samego początku snuł śmiałe plany dotyczące Śląska. Był to kawał nie zaludnionej ziemi, więc chętnie podjął starania by z Czech wyprowadzić na Śląsk niekatolicki lud, do ziemi, w której znajdzie pracę i mieszkanie. W związku z tym w marcu 1742 roku nastąpił wielki exodus czeskich reformatorów na Śląsk, do różnych miast i miasteczek w pobliżu Opola. Reformatorzy nieustannie emigrowali z Czech na Śląsk, gdzie było najbliżej. W krótkim czasie okolica ta została zaludniona, a nawet przeludniona z powodu emigrujących protestantów. W związku z tym na Śląsku zapanował wielki głód. Od 1793 roku, po rozbiorze Polski, granice Prus przesunęły się na wschód. Stąd Czechom było łatwo opuścić Śląsk. Zelów dostał się do królestwa Pruskiego.

Dnia 21 grudnia 1802 roku podpisany został z gospodarzem panem Józefem Świdzińskim akt kupna Zelowa. Pierwsi czescy koloniści, nasi praojcowie przybyli do Zelowa 1 stycznia 1803 roku. W roku 1918, kiedy Polska otrzymała niepodległość, nasi praojcowie znaleźli się na terenie Polski. Pracowali oni na roli, uprawiali ziemię i hodowali dużo bydła. W późniejszych czasach, ci co nie mieli ziemi, pracowali jako tkacze bawełny, na ręcznych warsztatach tkackich. W roku 1825 wybudowali w Zelowie duży kościół Ewangelicko – Reformowany. Zelów znajduje się 45 km na południe od miasta Łodzi, na drodze z Lasku do Bełchatowa. Ja i moja żona urodziliśmy się w tym właśnie Zelowie: ja 22 sierpnia 1921 r., a moja żona 22 listopada 1931 roku. Jako dzieci musieliśmy chodzić do tego kościoła, gdzie chodziło bardzo dużo ludzi; było to bowiem główne centrum religijne całej dość rozległej okolicy. Do publicznej szkoły powszechnej zacząłem chodzić w 1928 roku, ale po polsku mówić nie umiałem, bo w domu rozmawialiśmy po czesku. Do tej szkoły chodziłem tylko 6 lat tj. do 1934 roku, kiedy to spalili nam stodołę. Musieliśmy wszyscy pracować, aby można było postawić nową stodołę, dlatego do szkoły chodzić już nie mogłem. Moja żona chodziła do tej samej szkoły tylko 1 rok, od 1938 do 1939. Gdy w 1939 roku przyszli okupanci, do szkoły nikt już nie mógł chodzić.

W Zelowie był mały Zbór Badaczy Pisma Świętego. Zebrania odbywały się w prywatnych domach i dość często przyjeżdżali do Zelowa bracia z różnych stron Polski. W Zelowie odbył się również chrzest przez zanurzenie – wspomnę tylko brata Otto Lejmany, którego ci starsi wiekiem bardzo dobrze znali, mojego cielesnego brata Jaroslawa Provaznika wraz z żoną i wielu innych braci i sióstr. Podczas okupacji niektórzy z nich byli wywiezieni do Niemiec na roboty. Po wojnie w 1945 roku bracia, którzy pozostali przy życiu przeprowadzili się do Czech do Liberca, gdzie był dość liczny Zbór Ludu Pana. Mnie i wielu innych w 1942 roku Niemcy wywieźli do Łodzi na ul. Kopernika, gdzie nas trzymano przez trzy tygodnie. Pan Jezus powiedział: „po owocach poznacie ich” (Mat. 7:20 ) i dopiero tu w obozie zaczynamy w pełni rozumieć te słowa Pana. Potem pod komendą Gestapo wywieźli nas do Poznania, znów do lagru, gdzie nas trzymano parę dni. Wreszcie wywieźli nas do Millerose koło Frankfurtu nad Odrą, gdzie zaczęliśmy ciężko pracować przy wyrębie lasu i budowie dróg. Niemcy budowali tu nową fabrykę. Stamtąd wywieziono nas do Berlina, gdzie robiliśmy to co nam kazali. W 1944 roku byłem ciężko ranny, zostałem przyciśnięty samochodem do muru, jeszcze do tej pory mam bóle kręgosłupa. Przez miesiąc leżałem w szpitalu, potem posłali mnie na miesiąc do domu, ale co mama mogła zrobić z chorym?… Po miesiącu wróciłem do Berlina, na to samo miejsce. Okazało się, że było zbombardowane, więc odwieźli nas z powrotem do Millerose, gdzie pracowaliśmy już do końca wojny. Kiedy leżałem w szpitalu mocno się modliłem, aby Pan Bóg zachował mnie przy życiu i abym mógł wrócić do domu. Moja prośba została wysłuchana i dziękowałem za to Bogu. Wtedy nie znałem jeszcze Prawdy – wiedziałem tylko to czego się nauczyłem w kościele, do którego chodziłem. Pan Jezus powiedział „po owocach poznacie ich”, a święty Paweł w Liście do Galacjan pisze, że owocem Ducha jest miłość, radość, pokój itd. (Gal. 5:22–25). Dopiero tu poznałem, gdzie tak naprawdę się znajduję… że „wszyscy inni szukają swego, a nie tego, co jest Chrystusa Jezusa” (Filip. 2:21).

W 1945 roku powróciłem do Zelowa, gdzie przed wojną mieszkało około 8 tysięcy Czechów, a teraz jest tam zaledwie kilka rodzin – wszyscy wyjechali z powrotem do Czech. Wyjechała też do Czech do Liberca, ta mała garstka, mały Zbór Ludu Pana. Ja z rodziną pojechaliśmy do Decina, gdzie pracowałem w fabryce narzędzi jako frezer. Do Beneszowa blisko Decina przyjechali też rodzice wraz z moją przyszłą żoną Leonardą, która w 1950 roku dostała nowe imię Lenka. Do dziś jesteśmy małżeństwem. Do Decina, gdzie mieszkamy przyjechało mało Czechów z Zelowa, do Liberca dość sporo. W związku z tym często tam jeździliśmy. Brat Lejman był naszym wujkiem, a br. Jaroslaw Provaznik moim cielesnym bratem, mieliśmy w Libercu dużo znajomych. W 1968 roku do Czech wkroczyły wojska radzieckie, nie można było swobodnie się poruszać, nie wiedzieliśmy co dalej będzie.

Przyszedł rok 1969. Znów pojechaliśmy do Liberca by odwiedzić rodzinę. Wkroczyliśmy w progi domu mojego brata Jaroslawa. Tam gościli braterstwo Sablikowie z córkami i siostra Urszula Suchanek z synkiem Mireczkiem z Bielska–Białej. U mojego brata było dość dużo gości, chcieliśmy więc odjechać, ale br. Karol Sablik poprosił „zostańcie, będzie wykład ze Słowa Bożego”. Zostaliśmy i usłyszeliśmy bardzo interesujący wykład na temat historii Józefa – jak został sprzedany do Egiptu, jak to jest zanotowane w 1 Mojż. rozdział 40–47. Najbardziej wstrząsnęły mną słowa: „Zapłakał tak głośno, że usłyszeli to Egipcjanie i usłyszał to dwór faraona. Potem rzekł Józef do braci swoich: Jam jest Józef! Czy żyje jeszcze ojciec mój? A bracia jego nie mogli mu odpowiedzieć, bo się go zlękli. Józef zaś rzekł do braci swoich: Zbliżcie się, proszę, do mnie! A gdy się zbliżyli, rzekł: Jam jest Józef, brat wasz, którego sprzedaliście do Egiptu” – 1 Mojż. 45:2–4. Tu po raz pierwszy usłyszeliśmy słowa prawdziwej Ewangelii. Tak jak Józef nie wstydził się swych braci przed Faraonem, tak i Chrystus nie powstydzi się swych naśladowców nazwać swymi braćmi przed swym Ojcem. Józef – typ na Chrystusa, który jest Panem wszystkiego, „Lew z pokolenia Judy”, Jezus Chrystus, Król królów i Pan panów.

Od tego momentu rozpoczyna się nasza droga do Prawdy. Przestaliśmy chodzić do kościoła ewangelickiego w Decinie. Braterstwo Sablikowie zaprosili nas do Bielska–Białej, i powiedzieli, że w 1970 roku będzie Generalna Konwencja w Krakowie. Zapragnęliśmy słyszeć słowa prawdziwej Ewangelii, więc chętnie pojechaliśmy z br. Lejmanem i z br. Jaroslawem do Bielska–Białej. Tam zatrzymaliśmy się parę dni i w piątek rano, 10 lipca 1970 roku, wraz z Braterstwem Sablikami pojechaliśmy pociągiem do Krakowa. Generalną Konwencję prowadził przewodniczący Zrzeszenia brat Jan Gumiela, śpiew prowadził brat Mollo. Na tej konwencji zgromadziło się dużo braci i sióstr z całej Polski oraz z zagranicy. Wykładami ze Słowa Bożego służyli: brat Juliusz Dąbek, brat Leon Mollo i wielu innych braci. Po pierwszym dniu konwencji, w niedzielę 12 lipca kilka osób, a wśród nich ja i moja żona, zgłosiliśmy się do chrztu. Brat Jan Gumiela usłużył kandydatom krótkim wykładem ze Słowa Bożego. Podstawą tematu były słowa zapisane w 1 Tes. 4:2–4 i Dz. Ap. 8:35–38. Pan pobłogosławił nam, spełniło się pragnienie naszego serca, przyjęliśmy chrzest, w którym usługiwał br. Czesław Suchanek. „Pamiętam dzień co światła krąg roztoczył nad umysłem mym” – Pieśń 203.

Był to początek naszej drogi za Panem. Do Polski jeździliśmy zawsze co dwa lata, do Krakowa na Konwencję Generalną. Byliśmy także na konwencjach: w Łodzi u braterstwa Świątczaków i Pawłowie na Lubelszczyźnie. Jeździliśmy często w różne strony Polski odwiedzając braci. Dwa razy w miesiącu jeździliśmy do Liberca, gdzie był mały Zbór Ludu Pana. Tam przyjeżdżało dość dużo braci z Polski, służąc różnymi tematami ze Słowa Bożego. W Czechosłowacji było dość duże prześladowanie ludu wierzącego, nie można było zabierać młodzieży na zebrania do Liberca. Młodzież bała się. W szkole uczono ich inaczej. Na zebrania przychodziły tylko starsze wiekiem osoby. Ci bracia i siostry zakończyli już swą ziemską pielgrzymkę. My zostaliśmy sami, ale bracia o nas pamiętają i otrzymujemy dość sporo listów z Polski. Dość sporo braterstwa z Polski u nas gościło, najczęściej braterstwo Kołaczowie z Miechowa, braterstwo Zdrowakowie, braterstwo Suchankowie, braterstwo Skoczylasowie, braterstwo Jakubowscy, brat Ziemiński i brat Wygnaniec z Łucka na Ukrainie. Ze wszystkimi tymi braćmi połączyły nas mocne więzy miłości. Dziękujemy Panu Bogu w modlitwach za wszystkie dary, które otrzymaliśmy, za to że nam błogosławił i nasi współbracia tej samej kosztownej wiary Jezusowej podnosili nam ręce w chwilach prób i doświadczeń.

Doczekaliśmy z żoną dni, o których mówi Kaznodzieja Salomon w 12 rozdziale. Teraz przyjeżdża do nas brat Adam Duda z Nowego Targu. Brat Adam pracuje w Pradze jako murarz i przywozi nam budujące wykłady ze Słowa Bożego na taśmach magnetofonowych. Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni. Pan Bóg przedłuża nam życie. Teraz mam 77 lat i siły mnie opuszczają, jednak dziękujemy Panu Bogu naszemu za wszystkie dary nam dane. Dziękujemy również Redakcji „Na Straży” za pracę i miłość, którą od Was otrzymujemy i budujące wykłady ze Słowa Bożego. Modlimy się Kochani za Wami i prosimy w modlitwach za nami wszystkimi – 4 Mojż. 6:24–26. Decin, styczeń 1999.

Miloslaw i Lenka Provaznikovi

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

– Moje życie…

Moje życie można podzielić na trzy główne okresy:

  1. 20 lat – od urodzenia do akcji „Wisła”, zamieszkiwanie w Różańcu, pow. Biłgoraj.
  2. 30 lat – pobyt na wsi około 50 km na północ od Olsztyna.
  3. 40 lat – do teraz w Olsztynie.

„Uwierzył on i dom jego” Dzieje Ap. 18:8

Urodziłam się 1 stycznia 1926 roku jako pierwsza córka Marii i Michała Wnuków. Moja siostra zmarła 6 tygodni po narodzeniu, więc właściwie byłam jedynaczką. Moja rodzina była bardzo mała. Ojciec też był jedynakiem, a mama została sama, bo rodzice i trójka rodzeństwa zmarli na tyfus, gdy wracali z Syberii. Mama też chorowała i potem nie miała już dobrego zdrowia. Dziadek (ur. 1879) był człowiekiem o silnym charakterze, więc decydował o wszystkim w domu, jak również działał społecznie we wsi i był aktywny w swojej parafii, która mieściła się w innej wsi. Przez to, że często spotykał się z popem, miał więcej okazji, aby widzieć jego postawę w różnych sytuacjach. Pewnego razu, gdy umarła jego sąsiadka, pojechał furmanką po popa, który postawił warunek, że pojedzie, jak mu zapłacą, choć znał warunki materialne tamtej rodziny. Dziadek mówi: Przecież oni mają tylko jedną krowę. „To niech sprzedadzą” – odrzekł pop. Dziadka to zraziło i przestał chodzić do cerkwi. Gdy był na innym pogrzebie, pop przeciskał się specjalnie przez tłum, żeby mu dać krzyż do pocałowania. To zdecydowało o ostatecznym o jego odejściu z kościoła. Oczywiście decyzja dotyczyła całej rodziny, bo ja jako dziecko zostałam ochrzczona.

Początek lat trzydziestych to był okres wędrowania po wsiach różnych ludzi głoszących ewangelię. Byli to przedstawiciele różnych grup religijnych, a dziadek wszystkich gościł w swoim domu. Po pewnym czasie zdecydował, że najbardziej odpowiada mu nauka „braci wolnych” i odkąd pamiętam, w naszym domu odbywały się zebrania.

Z mojej rodziny tylko babcia nie przyjęła symbolu chrztu, ale zawsze była uczynna i wiem, że szczególnie lubiła brata Fila, który nas często odwiedzał. Z powstałego w niedalekiej odległości zboru Epifanii jeszcze do wojny przeszły do nas dwie rodziny. Dość często organizowaliśmy zebrania z okolicznymi zborami; mieliśmy w naszym domu co najmniej jedną konwencję. Z rodzicami wielokrotnie byłam pieszo lub rowerem na zebraniach w zborach w Biszczy, Oleszycach, Bystrem. Wspomniałam pieszo, bo nieraz nie dało się jechać, gdyż podczas opadów po gruntowych drogach ciężko było przemieszczać się nawet na nogach.

W czasie wojny nie można się było zbierać i niestety wielu braci nie wytrwało w doświadczeniach, więc po wojnie nie było już zboru w Różańcu, a my chodziliśmy do zboru w Zamchu. Z okresu wojny pamiętam szczególnie dwa wydarzenia. W listopadzie 1942 w ciągu jednego tygodnia straciłam dziadków. Babcia zmarła w szpitalu w Biłgoraju, a dziadek został spalony. Dziadek był bardzo odważny i dużo pomagał Żydom, ale gdy od początku listopada zaczęło się ich zabijanie, zaczął się bać i gdy dostał sygnał, że jadą Niemcy, to wychodził z domu, aby się gdzieś ukryć. Wybrał akurat to gospodarstwo, które Niemcy przyjechali spalić. Drugie zdarzenie to pacyfikacja wsi. Polegała ona na okrążeniu wsi, zebraniu mieszkańców w jednym miejscu i paleniu domów. Zebrani ludzie przechodzili selekcję. Starzy na rozstrzelanie, a młodzi na roboty do Niemiec. W czasie gdy ja przechodziłam, to coś odwróciło uwagę Niemca i skierował mnie do grupy na zabicie. Gdy moje koleżanki to zobaczyły, zawołały, abym do nich przeszła, ale moja mama powiedziała: „Pan jest. Co dobrego, niech czyni”. Po jakimś czasie przyjechał przedstawiciel władzy cywilnej i po ostrej dyskusji z oficerem wywalczył zmianę rozkazu. Moje koleżanki pojechały do Niemiec, a ja zostałam z rodzicami. Gdy minęła wojna, w 1946 na pierwszej konwencji w Budziarzach z grupą innych młodych osób przyjęłam chrzest.

Okres od 1944 do akcji „Wisła” był czasem szczególnych prześladowań na tle narodowościowym na naszym terenie, ponieważ zaliczano nas do Ukraińców. Dopiero wywiezienie siłą na ziemie odzyskane pozwoliło nam żyć w spokoju. Po jakimś czasie zaczęliśmy się odszukiwać i powoli organizować życie w społeczności na Warmii. Zebrania odbywały się raz w miesiącu, bo były duże odległości i trudności z komunikacją. Zaczęliśmy też odwiedzać okoliczne zbory, jak: Wydminy, Ruda i Ciemnoszyje. Jeździliśmy często do naszych miłych braci do Lipia koło Białogardu, bo oni zostali tam wywiezieni z Zamchu. Jako ciekawostkę podam, że początkowo nie jeździłam z mamą, bo miałyśmy jedno wspólne wyjściowe ubranie. Gdy po jakimś czasie polepszyło mam się, mogliśmy gościć już wielu braci, szczególnie w okresie letnim. Poznaliśmy wtedy braci z Warszawy, m.in. br. Chudzińskich, br. Szczurków. Bywały sytuacje, że nocowało u nas kilka osób, a mieliśmy tylko jeden pokój z kuchnią.

W roku 1961 wyszłam za mąż za brata Piotra Gumielę. Urodziło nam się dwoje dzieci, które teraz mieszkają z rodzinami w bliskim sąsiedztwie. W naszym domu na wsi zbieraliśmy się do 1965 roku, bo wtedy br. Adam Kozak przeniósł się do większego mieszkania w Olsztynie i mogliśmy zbierać się u niego. Mieliśmy już wtedy zebrania co tydzień, a miejscowi bracia także w środy. W 1975 roku przeprowadziliśmy się do Olsztyna i wkrótce zaprosiliśmy zbór do naszego domu, w którym zebrania odbywają się do dnia dzisiejszego. Liczebność zboru zmieniała się głównie przez przeprowadzki i śmierć, ale były też odejścia przez niepotrzebne nieporozumienia. W naszej historii zborowej jest też organizacja kilku konwencji w Olsztynku oraz pierwszego w naszej społeczności kursu młodzieżowego u br. Kozaków w Świerkocinie.

W wieku 50 lat podjęłam moją pierwszą pracę na etacie, a teraz od ponad 30 lat jestem na emeryturze. Tak sobie myślę, w jakich my błogosławionych czasach żyjemy. Pamiętam przedwojenną biedę, gdy nie było prawie jednego dnia, żeby nie było żebraka stukającego do drzwi, a teraz jest taki dobrobyt i opieka, że nawet gdy jest zimno, to służby szukają potrzebujących, by ich ogrzać i nakarmić. Nastąpił ogromny rozwój techniki. Pamiętam żniwa robione tylko kosą, a teraz nie mogę zrozumieć, jak może zmieścić się 50 albo więcej wykładów w takim „plastiku”. A podróżowanie! Cieszę się, że i w tym roku miałam społeczność braterską na konwencji w Budziarzach. Miło było mi widzieć kolejny raz dobrą organizację i słuchać wykładów naszych kochanych braci. Cieszę się też, że wiele osób dzwoni do mnie i mam przyjemność z nimi rozmawiać. Wspominam też moje pobyty na konwencjach międzynarodowych, gdzie spotykałam braci z tak wielu krajów, którzy wyznają tę samą Prawdę. Cenię też pracę naszych młodych zdolnych braci, dzięki którym mam możliwość słuchania konwencji na żywo. Czyż to nie wspaniałe czasy! Tylko chwalić Pana i starać się być godnym, aby znaleźć się w Jego Królestwie, które jak wierzę, jest blisko. Pokój Wam!

Wspomnienia siostry w Panu, Olgi Gumieli

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Melbourne, 25 maja 2015

Pragnę podzielić się z braćmi i siostrami tym, co jeszcze pozostało w mojej pamięci.

Wiele skorzystałem z przeczytanych wspomnień naszych drogich braci i sióstr, których życie nie było łatwe, ale ich świadectwa wzmocniły wiarę wielu i również wzmacniają moją wiarę, gdy widzę, że Pan Bóg nikogo nie opuścił, kto ufa i prosi o pomoc.

Moje młode lata i całe życie również składało się z różnych trudności i doświadczeń. O jakże dziękuję mojemu kochanemu Panu i najdroższemu Ojcu Niebieskiemu za opiekę i ochronę na drodze mego poświęcenia, zdając sobie sprawę, że w życiu ludu Bożego nic nie dzieje się z przypadku.

Urodziłem się 5 stycznia 1926 roku w Trzebionce koło Trzebini, w przemysłowym okręgu śląskim w niezamożnej rodzinie. W odległym o 6 km od naszego domu Chrzanowie pełną parą pracowała pierwsza w Polsce fabryka lokomotyw. Następnie w Trzebini, w odległości 1,5 km od nas, rafineria produkowała benzynę, naftę, parafinę, asfalt i różne oleje. Niedaleko znajdowała się również elektrownia, kopalnie węgla: „Artur”, „Zbyszek” i „Matylda”, cementownia, huta cynków i stali oraz fabryka dachówek.

Pamiętam, że w naszym domu na święta narodzenia Zbawiciela oraz na Wielkanoc atmosfera była bardzo pobożna. Mama pilnowała, żebyśmy na każdą okazję szli z siostrą do kościoła. Budziła siostrę o dwa lata młodszą ode mnie, aby na dwunastą w nocy szła na pasterkę. Święta narodzenia naszego Pana były zawsze radosne, a przed świętami wielkanocnymi atmosfera stawała się znacznie poważniejsza, a nawet smutna. Mama śpiewała o męce Pańskiej i co jakiś czas płakała. Ja szybko nauczyłem się tej pieśni i śpiewając z mamą, też płakałem, gdyż wpływało to na mnie kojąco. Pewnego razu ciocia, mamy siostra, namówiła mamę, aby mi kupiła skrzypce, gdyż jej syn, a mój kuzyn chętnie nauczy mnie grać. Chodziłem 4 lata do Myślachowic do tego kuzyna na naukę, która potem zaowocowała. W tym czasie ksiądz o nazwisku Para z pobliskiego kościoła słynął z ładnych kazań, które wielu ludziom trafiały do serca. Słuchając jego przemówień, wielu parafian rozrzewniało się, a ja razem z nimi, bo człowiek ten mówił pięknie i przekonująco, a jego kazania miały podstawy Słowa Bożego, z którego zawsze cytował jakieś fragmenty. Ale to uświadomiłem sobie dopiero po latach, kiedy już sam czytałem Pismo Święte. Pewnego razu, kiedy czekałem na lekcję nauki u mojego kuzyna, zauważyłem, że u nich na stole leży czarna gruba księga oznaczona na okładce złotym krzyżem. Bardzo mnie to zaciekawiło i zapytałem ciocię, co to za księga. Ciocia odpowiedziała mi: Przeczytaj ją, to się dowiesz, bo nasz ksiądz nie mówi nam, co to za księga, wiem tylko, że nosi nazwę Pismo Święte. Wtedy zapytałem, czy mógłbym ją wypożyczyć, lecz odrzekła, że one właśnie teraz czyta swojej rodzinie, lecz powiedziała, że można kupić takie Pismo Św. za 2 złote i 50 groszy. Jako jeszcze dziecko, miałem uskładane w metalowej puszce (skarbonce) około dwa złote, bo jak jeździł lodziarz, to brałem 10 groszy, aby czasem zjeść loda, ale od czasu, kiedy moim marzeniem i planem stało się nabycie Pisma Świętego, to gdy słyszałem trąbkę przejeżdżającego lodziarza, postanowiłem w tym czasie oddalać się od domu, aby uniknąć pokusy. Brakowało mi półzłotówki do nabycia mojej własnej Biblii. Uprosiłem więc mamę, która dołożyła mi brakujące grosze i poszliśmy z ciocią do siostry Kaletowej, aby kupić Pismo Święte. To był rok 1937 lub 38. Teraz już byłem szczęśliwy, czytając Nowy Testament, bo dowiadywałem się wielu rzeczy, o których przedtem nigdy nie słyszałem – o pięknych naukach Pana Jezusa i apostołów. W szkole raz w tygodniu mieliśmy lekcje religii i zawsze otrzymywałem na świadectwie stopień bardzo dobry. Pewnego razu, podczas święta narodowego, wszystkie okoliczne szkoły poszły na pola miechowskie, było tam dużo wojska, artylerii, karabinów maszynowych, a także lotnictwo, dwupłatowce. Odbyła się tam również msza polowa – biskup z Krakowa błogosławiąc, kropił wodą święconą, wojsko, armaty i cały sprzęt wojenny. Ponieważ czytałem Pismo Święte, wiedziałem, że szóste przykazanie wyraźnie mówi: Nie zabijaj, dlatego ten pokaz w czasie święta narodowego bardzo mi się nie podobał. Na następnej lekcji religii ksiądz nas zapytał: Podobał wam się ten pokaz na polach miechowskich? – Wszyscy odpowiadali, tak! Bardzo! Wtedy ja podniosłem rękę do góry i powiedziałem, że mam pytanie. Jakie, Lesiu? – spytał ksiądz. – Bo Pan Jezus w Piśmie Św. poucza, że nie tylko nie wolno zabijać, ale nakazuje miłować nawet nieprzyjaciół. A my, katolicy, z katolikami niemieckimi, litewskimi i czeskimi bijemy się i zabijamy jeden drugiego. Niech mi ksiądz wybaczy, ale ja nie mogę zrozumieć, jak można kropić święconą wodą i błogosławić wojsko oraz przedmioty zbrodni, które mają zabijać naszych bliźnich o tych samych przekonaniach religijnych? Ksiądz był zdezorientowany; wyraźnie nie spodziewał się takiego pytania, podszedł do mnie, a ja stanąłem obok ławki. Wtedy przytulił mnie do siebie i powiedział: Lesiu, jesteś za młody, aby to zrozumieć, a ja ci tego nie wytłumaczę, lecz jak dorośniesz, to zrozumiesz.

Ciągle dobrze pamiętam wiele szczegółów z tych dawnych czasów, a obecnie, po przeczytaniu wersetu „Manny” szybko zapominam jej treści. Taki to jest ten niedoskonały człowiek.

W szkole, do której chodziłem, uczyły się również dzieci braterstwa Maliszewskich, Janek i Zosia. Bardzo ich lubiłem, gdyż wyróżniali się swoim grzecznym zachowaniem. Ale chłopcy ich nie lubili, a dziewczynki stroniły od nich. Często chłopcy znęcali się nad nimi i w końcu przyszedł dzień krytyczny: Zosia miała długie warkocze i jeden chłopiec z naszej szóstej klasy złapał za Zosi warkocze, kopał ją i wołał jak do konia. Wtedy już nie wytrzymałem, doszedłem do niego i mówię: Zostaw ją w spokoju, a on odwrócił się i szybko wymierzył mi mocny policzek. W tej szamotaninie podbiłem mu oko. Potem tego żałowałem i przeprosiłem go. Sprawa jednak trafiła do kierownika szkoły, ale ponieważ dziewczynki były za mną, to mnie uratowało, że na świadectwie nie obniżono mi stopnia ze sprawowanie. Od tego czasu Janek i Zosia Maliszewscy mieli spokój w szkole. To były moje pierwsze kroki do Prawdy. Zaprosili mnie na pierwszą niedzielną szkółkę do Chrzanowa, na Kąty. Tam zobaczyłem inny świat; dzieci grzeczne, uprzejme, żadne nieprzyzwoite słowo nie wychodziło z ich ust, nabożny śpiew i jakże wymowne modlitwy. Tę szkółkę prowadził brat Mikołaj Grudzień, który rozpalił jeszcze bardziej moją pierwszą miłość do Stwórcy, do Pana Jezusa oraz do Pisma Świętego.

Pamiętam, że posadzili mnie w pierwszej ławce, w której siedzieli również kochani bracia: Henryk Kamiński, Henryk Grudzień, Stanisław Grudzień i Stefan Grudzień. Do czasu wybuchu wojny byłem na szkółce tylko trzy razy. Później otrzymałem od brata Maliszewskiego Tomy; czytając je, sprawdzałem każdą stronę z Biblią, czy tak się rzeczy mają. Po jakimś czasie czytałem te Tomy po raz drugi, a potem trzeci. Trwała wojna. Przestałem chodzić do kościoła. Tata był obojętny na sprawy religijne, ale mama w domu stwarzała napiętą atmosferę, nie chcąc dopuścić nawet myśli, aby jej syn odszedł od wiary Kościoła katolickiego. Gdybym wiedziała, że ta Biblia zrobi taki zamęt w twojej głowie, to bym ci nie dodała nawet jednego grosza na twoją Biblię– mówiła. Był rok 1942. Jednego dnia idę do księdza na plebanię, aby się wypisać z Kościoła katolickiego, o czym w domu nikomu nie wspomniałem. Ksiądz proboszcz wiedział już, co mi się nie podoba w Kościele katolickim, a mimo to zadał mi pytanie: A co ci się nie podoba w naszym Kościele? – Dużo rzeczy, odpowiedziałem. Jakie? – Proszę księdza, przecież dużo parafian dookoła wie o niemoralnym zachowaniu się księdza proboszcza, a nauki, którymi karmicie nas, to nie są nauki Chrystusowe ani biblijne. Ksiądz proboszcz siedział wtedy przy swoim biurku i miał otwartą grubą księgę oraz jakieś dokumenty rozłożone na pulpicie, a koło nich stał otwarty kałamarz i pióro. Kiedy usłyszał z moich ust o swojej niemoralności, potrącił ręką kałamarz, który rozlewając się zalał księgę i wszystkie rozłożone tam dokumenty. A w domu mama daje mi do wyboru: Albo będziesz chodził do kościoła, albo wyjdziesz z naszego domu. Wybrałem to drugie. Mama spakowała mi do kartonowego pudełka parę butów, spodnie i dała piętkę chleba na drogę. Była wtedy zima, czas wojenny, pomyślałem: Pójdę na stację kolejową w Trzebini i może tam przenocuję, a rano pójdę do Chrzanowa, do urzędu pracy i poproszę, aby mnie wysłali do Niemiec. Szczęście, że tata rozpoczynał pracę o 22.00, a kończyło 6 rano. Dowiedział się od mamy o moim opuszczeniu domu i poszedł mnie szukać po okolicy, wołając: Leszek, wracaj do domu! Przyszliśmy razem z tatą do domu i tata zapytał mamę: Co chcesz od tego chłopaka? Rozbieraj się, Leszek i wchodź do łóżka.

Nadszedł dzień mojej decyzji; umówiliśmy się z bratem Maliszewskim, że w łazience fabrycznej udzieli mi chrztu. Było tam dziesięć kabin, on wybrał kabinę z nr 7, w której do wanny nalał już wodę. W kabinie było ciepło, ale woda była lodowata, bo to była zima. Brat Maliszewski powiada, że w południowym oceanie, gdzie są ciepłe wody, pływają leniwe ryby i ledwo się ruszają, natomiast na północy, w zimnych wodach, są stale w ruchu. Ty musisz być gorliwym chrześcijaninem, nie śpiącym, więc natychmiast go zrozumiałem i wszedłem do wody, a po wyjściu ani razu nie kichnąłem. Podziękowałem bratu Maliszewskiemu za usługę i wracając do domu, na torach kolejowych rozstaliśmy się. Tego dnia nigdy nie zapomnę; idąc w stronę domu, śpiewałem pieśni i modliłem się na głos, dziękując Panu Bogu, że pozwolił mi wejść na drogę za Jezusem i prosząc Go również o dalszą opiekę w tej cudnej wędrówce za wodzem naszego zbawienia.

Przyszedł z kolei dzień, że zaciągnęli mnie do służby przeciwpożarowej, dali mundur strażacki i raz w tygodniu chodziłem na naukę i ćwiczenia. Moja grupa ludzi była na wypadek nalotu lotniczego, a naszą bazą była strażnica. Na wypadek nalotu, słysząc alarm, mieliśmy wszyscy natychmiast stawić się w strażnicy. Długo nie trzeba było czekać; słyszę alarm, a ja, zamiast do strażnicy, biegnę do kopalni Matylda. Tam już siedziała grupa ludzi, więc usiadłem obok nich i w tym momencie, patrząc na wierzę wyciągową, przyszła mi myśl, że przecież tutaj jest bardzo niebezpiecznie. Wstałem więc i udałem się w stronę rafinerii, gdzie niedaleko znajdował się schron fabryczny. Przeszedłem koło niego tam i z powrotem, usiadłem na betonowych schodach, ale szybko wstałem, bo wyjący alarm nie dawał mi spokoju. Udałem się w stronę garaży, gdzie stał mocny żelazno-betonowy bunkier, z którego wyszedł zdesperowany komendant straży, wyciągnął rewolwer, odbezpieczył i krzyczy: Brać tę pompę i uciekać! Ktokolwiek usłyszał jego krzyk, zaczął biec i mniej więcej po kilku minutach ucieczki, zmęczeni, stanęliśmy pod wysokimi topolami. Z daleka słychać było ten sam alarm, a ja zamiast w strażnicy, stoję na polu ziemniaczanym. Za kilka minut z dala nadlatuje szybki samolot, robi trzy okrążenia w koło i wybiera drogę na północ w stronę Olkusza. Po krótkiej chwili wraca i wypuszcza coś, co wydaje czarny dym unoszący się w powietrzu. Teraz coraz bardziej potęguje się huk samolotów, a za chwilę wydaje się, że świat się kończy. Świst spadających bomb i powtarzający się huk wybuchów i detonacji sprawiał straszne przerażenie. Zdawało się, że ziemia się rusza i pęka. Po jakimś czasie wszystko się uspakaja, alarm cichnie, więc jedziemy w stronę palącej się rafinerii, po drodze przejeżdżamy koło naszego domu i widząc z dala mamę, proszę kierowcę o zatrzymanie się, słyszę z niedalekiej odległości moją krzyczącą mamę. Wychodzę z auta i podchodzę do chodzącej w kółko mamy, która krzyczy: Zabili mi Leszka! Staję przed nią i mówię: Mamo, przecież to ja, stoję przed Tobą! A mama nadal krzyczy. W domu ubrałem się w mundur strażacki i szedłem w stronę strażnicy, po drodze dowiedziałem się, że strażnica została zrównana z ziemią, a wszyscy z mojej grupy zabici. Komendant przydzielił mnie teraz do innej grupy, gdzie chłodziłem zbiornik z olejem gazowym, temperatura niesamowicie wysoka od palącego się zbiornika T 8 z benzyną, do którego wchodziło dużo wagonowych cystern z benzyną. Pracując przez kilka miesięcy w laboratorium, wiedziałem, że gdy tygiel zaczyna gotować, następuje samozapłon i wybuch. Natychmiast świecę ostrzegające czerwone światło i przybiega łącznik, któremu mówię: Biegnij i powiedz, żeby szybko zrobili coś z pompą motorową, bo inaczej wszyscy zginiemy. Nasz grupowy, zadzwonił do komendanta, tego, który chciał mnie zabić, że pompa motorowa stanęła. Komendant wydaje rozkaz: wszyscy mają się udać do domu robotniczego i zameldować, jak tylko pompa zacznie pracować. Na nasze miejsce dał drużynę z jedenastoma strażakami, którzy mieli czuwać nad bezpieczeństwem. Ale w krótkim czasie nastąpił wybuch, ukazał się wielki ogień i dym, a rano po tych jedenastu strażakach znaleźliśmy tylko metalowe siekierki. Przez następne dwa tygodnie nikt nie zdejmował ubrania i co cztery godziny obowiązywały zmiany grup zabezpieczających spokój i bezpieczeństwo w okolicy.

Dymy z płonącej rafinerii były podobno widoczne nawet w Częstochowie. Kiedy ognie zostały ugaszone, poszedłem zobaczyć narzędziownię, w której ostatnio pracowałem, a przy boku której znajdowało się dziesięć kabin do kąpieli. Podszedłem do łazienek i ku memu zdziwieniu zobaczyłem tylko jedną kabinę niezniszczoną, była nią kabina nr 7, właśnie ta, w której brat Maliszewski udzielił mi symbolu chrztu. Zadałem sobie znowu pytanie: Czy to jest następny przypadek? – Na pewno NIE! Był to już następny cud na mojej drodze do Prawdy.

  1. Mógłbym być zabity wraz z innymi ludźmi na kopalni Matylda.
  2. Mógłbym stracić życie wraz z moją drużyną w strażnicy.
  3. Mógłbym być zabity przez zdesperowanego komendanta.
  4. Mógłbym być wraz z całą drużyną spalony.
  5. Mógłbym również być zabity w schronie przyzakładowym, wraz z 47-ma ludźmi.

Na drodze do Prawdy doznałem wielu doświadczeń, ale zawsze wyrywał mnie z nich Pan. A słowa Psalmu 31:16: „W rękach twoich są czasy moje; wyrwijże mię z ręki nie przyjaciół moich, i od tych, którzy mię prześladują” są odzwierciedleniem mojej drogi za Panem. To nie moja zasługa, że jeszcze żyję, to mój Zbawiciel zawsze orędował i oręduje za mną, a wszystkim tym kierował mój ukochany Ojciec Niebieski, któremu niech będzie cześć, chwała i uwielbienie, teraz i na wieki wieków. Amen.

1 Sam. 7:12: „Tedy wziął Samuel kamień jeden i postawił go między Masfa a między Sen i nazwał imię jego Ebenezer, mówiąc: Aż póty pomagał nam Pan”.

Drodzy Bracia i Siostry!

Trzymajmy się razem i nie ulegajmy różnym pokusom i podszeptom. Pamiętajmy, dzięki komu zrozumieliśmy głębię Słowa Bożego. On właśnie jest tym skromnym sługą, którego Pan postawił nad czeladzią swoją. Miejmy szacunek dla jego pracy i wykładów Słowa Bożego. Jego dzieła, któremu poświęcił większą część swego życia, nikt z ludzi nie jest w stanie poprawić. Niech Pan ma Was wszystkich w swojej opiece.

 

R- ( r. str. )
„Straż” / str.