Na Straży
nr 1996/2

Moja droga do Prawdy

Urodziłem się 25. 08. 1929 roku w Samborze województwo Lwów. Gdy miałem 10 lat wybraliśmy się z mamusią i siostrą do cioci mieszkającej w Kamionce Strumiłowskiej. Do Kamionki przyjechaliśmy o godzinie 16. Do cioci szło się ścieżką przez las około godziny, ale my zabłądziliśmy w lesie. Około godziny 23-ciej usłyszeliśmy szczekanie psa. Szliśmy ścieżką wykonaną z drzewa szerokości około 1 metra. Do leśniczówki cioci było już blisko, bo pies wujostwa szczekał, jakby w odpowiedzi na nasze modlitwy. Wkrótce też dotarliśmy do cioci. Na drugi dzień wujek poszedł zobaczyć jak szliśmy do nich. Powiedział nam, że chyba anioł nas prowadził, bo szliśmy między dwoma jeziorami (trzęsawiskami) ścieżką zrobioną z drzewa i to w ciemną noc.

Rodzina nasza była katolicka. Mamusia dostała z katolickiego kółka polecenie, aby nawrócić choć jednego innowiercę. Dowiedziała się, że na naszej ulicy jest dom, w którym zbierają się Badacze Pisma Świętego. Z wielkim zapałem poszła ich nawracać na wiarę katolicką. Był wtedy rok 1942. W domu tym dowiedziała się, jaka jest prawda. Tam kupiła Pismo Święte. Nie od razu uwierzyliśmy. Mamusia poszła do księdza, aby nas ratował. Ksiądz jednak w ordynarny sposób powiedział, że z prostakami rozmawiał nie będzie i wyprosił mamusię. Był to wielki zwrot w całej naszej rodzinie. Przestaliśmy chodzić do kościoła. Uczęszczaliśmy do sąsiadów na wykłady Pisma Świętego. Chodziliśmy też do wsi Brzesiany odległej o 14 km. W 1943 roku, gdy uczęszczałem do szkoły handlowej, ksiądz wyprosił mnie z klasy i dostałem dwóję z religii.

W 1943 roku, gdy Niemcy uciekali, szedłem do kolegi, a z bramy tartaku wyszedł Niemiec (polowa policja). Jak mnie zobaczył, zawołał mnie (kom, kom!). Stanąłem ze strachu, a byłem od Niemca ok. 20 kroków. Wtedy Niemiec wyciągnął pistolet, wycelował we mnie i pociągnął za spust. Usłyszałem cichy dźwięk. Pistolet nie wystrzelił – był niewypał. Wtedy zacząłem uciekać, a Niemiec naprawiał pistolet. Gdy byłem około 150 metrów od Niemca, usłyszałem świst kuli i strzał. Byłem na zakręcie ulicy. Gdy przyszedłem do domu siostra powiedziała mi, że mam krew we włosach. Pocisk zdarł tylko naskórek i odrobinę włosów. Gdyby pocisk trafił centymetr niżej, to bym nieżył. W 1947 roku, gdy rozpocząłem naukę w liceum i gdy przyszła godzina religii, ksiądz zapytał mnie i kolegę, który ze mną siedział w jednej ławce, dlaczego się nie żegnamy. Odpowiedziałem, że Pan Bóg nie życzy sobie być chwalonym rękami i tak jest napisane w Piśmie Świętym. Okazało się, że ten kolega jest ewangelikiem. Ksiądz wyprosił nas z sali i powiedział, żebyśmy czekali na korytarzu.

Gdy ukończyłem liceum i po maturze przyjechałem do domu, to na drugi dzień w nocy po całą rodzinę przyszli milicjanci i aresztowali nas wszystkich. Okazało się, że ktoś im powiedział, że jesteśmy ze Świadków. Oczywiście nie byliśmy ze Świadków, lecz Wolnymi Badaczami Pisma Świętego. Siedziałem w więzieniu trzy tygodnie. Tam zrozumiałem jak droga jest kromeczka chleba. Gdy wyszedłem z więzienia, dostałem nakaz pracy do Krakowa w 1950 roku. Od tego roku uczęszczałem na wykłady Pisma Świętego odbywające się przy ulicy św. Filipa 13.

Ożeniłem się w roku 1954 zwracając uwagę by żona była z poświęconych rodziców. W roku 1964 roku, mając lat 35 przyjąłem symbol chrztu. Wskutek dużego obciążenia pracą zawodową (pracowałem niejednokrotnie do godz. 2 w nocy) rozchorowałem się na chorobę psychiczną. Mając 26 lat pracy przeszedłem na rentę, a swój wolny czas poświęcam na odwiedzanie chorych sióstr i braci z naszego Zboru.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

– próba szukania Słowa Bożego

(O tym, jak zapoczątkowano ruch Stowarzyszenia Badaczy Pisma Św., opowiada w streszczeniu uczestnik konwencji Stowarzyszenia w roku 1916, br. Wacław Wnorowski.)

Brat Wacław Wnorowski zapoznał się z ruchem Badaczy Pisma Św. w roku 1915, mając 20 lat. W rok później podczas konwencji urządzonej w Toledo Ohio przyjął symbol chrztu przez zanurzenie w wodzie, w obecności świadków: br. C. T. Russella, publicznych mówców tej konwencji – br. Cieszyńskiego, br. Kołomyjskiego, br. Kasprzykowskiego oraz wszystkich uczestników konwencji w liczbie ok. 350 osób. W celu szerzenia Ewangelii Chrystusowej br. W. W. na krótki okres powrócił do Detroit. Jako młody kolporter zdecydował się udać (w lipcu) do miasta Grand Rapids, do trzech dużych parafii polskiego pochodzenia, aby tam rozprowadzać polską literaturę biblijną. Doznał jednak zawodu, do czego w znacznym stopniu przyczynił się krótki okres w Prawdzie i młody wiek. Angielski zbór zaopiekował się młodym kolporterem, przybyli także polscy bracia z dłuższym doświadczeniem w Prawdzie. Każdego dnia wieczorem urządzano nabożeństwa w polskich mieszkaniach, w których przemawiał br. J. Krett. Obok niego w pracy przy rozprowadzaniu literatury zaangażowani byli br. Szewczyk i dwóch innych braci. Organizowano też wykłady publiczne. Do wielkich rzesz zainteresowanych słuchaczy przemawiał br. W. Kołomyjski. W roku 1917 urządzono w Grand Rapids konwencję, na której licznie zgromadzili się bracia i sympatycy Prawdy. Symbol chrztu przyjęło wówczas 39 osób.

W roku 1917 Stany Zjednoczone przyłączyły się do szalonego bratobójstwa, jakim była I wojna światowa. W maju 1918 r. br. W. W. został powołany do amerykańskiego wojska. Sprzeciwił się jednak, aby wziąć broń do ręki, dlatego przeżył ogromne doświadczenie. Posłano go na północny front we Francji, do walki z armią niemiecką. Jedni naśmiewali się z niego, że jest prorokiem, a inni uważali go za kolaboranta z Niemcami. Lecz z tego wszystkiego wyrwał go Pan. Dnia 3. sierpnia 1919 r. został zwolniony ze służby. Po zwolnieniu z wojska br. W. W. zamierzał szerzyć Ewangelię Chrystusową w stanie Michigan. Bracia z polskiej filii w Detroit zaproponowali mu pracę w biurze, którą przyjął z radością przy końcu sierpnia 1919 r. Biuro to wzięło czynny udział w ogłaszaniu Królestwa Bożego na ziemi i zjednywało lud dla Prawdy Bożej. W krótkim okresie czasu do pracy na Niwie Pańskiej przyłączyły się inne narodowości: litewska, ukraińska, rosyjska i czeska. Każda z nich miała swego przedstawiciela w polskiej filii Towarzystwa w Detroit. We dnie i w nocy drukowano literaturę o Królestwie Bożym. Każdy dzień rozpoczynano modlitwą o powodzenie w tej pracy, i Pan obficie nam błogosławił.

Nie podobało się to jednak Głównemu Zwodzicielowi. Wzbudził on wśród Braterstwa uprzedzenia i w konsekwencji br. H. Oleszyński w 1919 r. wycofał się z komitetu. Do tego czasu był on redaktorem Towarzystwa, tłumacząc pismo „Strażnica”. Od roku 1920 rozpoczął on wydawać pismo „Straż”, które prowadził do roku 1930. Po śmierci br. H. Oleszyńskiego pracę w wydawnictwie kontynuował br. S. Tabaczyński.

W międzyczasie w pięknie zorganizowanym biurze powstały kłopoty, w rezultacie czego Towarzystwo zlikwidowało polską filię w Detroit. Majątek filii przeniesiono do Brooklynu. Na przedstawiciela polskiej pracy w Ameryce powołano natomiast br. W. W., który był nim do roku 1927. Praca Pańska nadal rozwijała się pomyślnie. Wkrótce też rozpoczęto pracę ewangelizacyjną wśród wychodźców polskiej narodowości w Północnej Francji. Do tej nowej placówki pojechał z usługą br. J. Krett – na jesieni 1923 r. Spotkał tam ludzi miłujących prawdę Słowa Bożego. W okolicy Bruay, gdzie licznie zamieszkiwali polscy górnicy, br. Krett wynajął kilka sal. Wieczorami urządzał on domowe nabożeństwa, a w niedzielę publiczne zebrania w wynajętych salach. Często urządzał nabożeństwa w trzech odległych miejscowościach: przed południem, po południu i wieczorem. Prawda rozszerzała się w szybkim tempie. Na wiosnę 1924 r. urządzono we Francji pierwszą polską konwencję. Wykładami służyli br. Krett i br. W. W. Symbol chrztu przez zanurzenie w wodzie przejęło wówczas 95 osób. Był to na terenie francuskim najpiękniejszy zjazd polskich Badaczy Pisma Św. Powstawały zbory polskiej narodowości, do których przyłączały się osoby francuskiego pochodzenia.

Po tej konwencji br. W. W. udał się w podróż do Polski. Po drodze w Westwalii odwiedził polskie zgromadzenie, gdzie usłużył wykładem. Następnie zatrzymał się w Berlinie. I tutaj służył wykładem w j. polskim do niemieckich braci i sióstr, licznie zgromadzonych w wielkiej sali.

Podróż do Polski prowadziła przez Poznań do Warszawy, do biura br. C. Kasprzykowskiego, przedstawiciela „Watch Tower”. Tutaj br. W. W. otrzymał propozycję odwiedzenia zborów w Polsce i usłużenia publicznymi wykładami. W Warszawie na słupach ulicznych rozplakatowano wiadomość o mówcy z Ameryki, który miał mówić nt. „Nieunikniona katastrofa nad światem”. W ogrodzie przy ul. Ordynackiej zgromadziło się kilka tysięcy słuchaczy, a po zakończeniu kazania rozdano tysiące egzemplarzy literatury biblijnej. Ten sam wykład wygłosił br. W. W. w Łodzi. Mieszkańcy tego miasta byli najbardziej zainteresowanymi słuchaczami wykładów o Bogu i Jego Wielkim Plamie Zbawienia. W każdą niedzielę urządzano nabożeństwa w największych salach łódzkich teatrów. Podobne nabożeństwa zorganizowano w Łomży, w Lublinie, we Lwowie i w okolicznych przedmieściach. Oprócz tego urządzano konwencje, m. in. w Chrzanowie w stodole br. Bromboszcza, podczas której odbył się chrzest przez zanurzenie w wodzie. Na konwencji tej byli obecni br. Grudniowie. Rok 1924 był najbardziej obfity w usługę duchową w kraju br. W. W., który służył miłemu Braterstwu w Chrystusie nie tylko w miastach, ale i w wielu wioskach.

Po powrocie do Stanów Zjednoczonych br. W. W. zdał obszerne sprawozdanie ze swej podróży do Polski. Przekazał też wiele pozdrowień z Polski braciom i siostrom w Ameryce. Dotąd większość polskiego Braterstwa w Ameryce i w Polsce miała łączność z Towarzystwem. Gdy jednak przyjęto pogląd, że „miliony z obecnie żyjących ludzi nie umrą” i że nastanie to w 1925 r. (a to się nie stało), wielu zdrowo myślących braci zerwało łączność z Towarzystwem. Brat J. F. Rutherford, prezes Towarzystwa i zaufany pielgrzym br. C. T. Russella, stracił na dawnej powadze. Przez długi czas po śmierci br. Russella uważał jego dzieła za pokarm duchowy. W roku 1919 polecił wydrukować w siedmiu tomach wszystkie artykuły br. Russella, jakie swego czasu ukazały się w piśmie „Watch Tower Bible and Tract Society”. Niestety, ten sam brat w roku 1930 nakazał publicznie spalić ten przedruk. W ten sposób ceniony niegdyś współpracownik br. Russella stracił wszystko, co powierzył mu Pan. Dla wszystkich Badaczy Pisma Św. było to wielką niespodzianką. Wielu zerwało współpracę z Towarzystwem, jednak większość pozostała przy nim, przyjmując nazwę Świadkowie Jehowy. Pod tą nazwą została stworzona wielka organizacja, licząca miliony członków. Ci sami dawniejsi badacze stali się nieprzyjaciółmi dla tych, którzy pozostali przy nauce Wiernego Sługi, br. C. T. Russella, wydawcy pisma „Watch Tower”.

Brat W. W. pracował w Bethel od roku 1922 do roku 1927. Dlaczego nie odszedł od Towarzystwa wcześniej? Było to próbą – doświadczeniem. Poznał wielu braci w Bethel, gorliwych pracowników tej organizacji, którzy przeoczali odchylenia od nauk ustalonych przez br. C. T. Russella dla dobra młodszych członków, współpracujących w tej grupie. Mieli nadzieję, że te odchylenia zostaną wkrótce sprostowane. Niestety, piękna nauka szerzona od 1874 r. została otwarcie splamiona.

Podobna próba dotknęła nie tylko br. W. W., ale też wielu braci starszych w polskiej grupie. Na próżno oczekiwali zmiany. W roku 1930 wszyscy oni otwarcie wystąpili przeciw błędnym naukom, tworząc ruch o nazwie Brzask Nowej Ery – po to, by pokonać różne fałszywe poglądy, m. in. niewiarę we wtórą obecność naszego Pana.

Od tej chwili aż do roku 1942, w którym została zwołana generalna konwencja połączeniowa w Detroit, były dwa wydawnictwa: „Straż” „Brzask”. Na konwencji płakano z radości, że nastąpiło połączenie obu grup, które miały jednakowe poglądy doktrynalne. Czytelnicy uchwalili, by w „Straży” były zamieszczane artykuły z „Watch Tower” (tłumaczone na j. polski), a w „Brzasku” – aby podawać pokarm dla publiczności, dla nowo zainteresowanych Prawdą Bożą. Do redagowania „Straży” czytelnicy upoważnili br. Tabaczyńskiego, a do pracy przy „Brzasku” br. W. W. Po pewnym okresie br. Tabaczyński zachorował i zmarł. Rodzinie i siostrze Tabaczyńskiej, której zlecono redagowanie „Straży”, okazano wielkie współczucie. Wkrótce jednak s. Tabaczyńska zachorowała i zmarła. Ostatnie pięć lat pismo „Straż” redagował br. W. W. – w międzyczasie bowiem pismo „Brzask Nowej Ery”, po zmianie tytułu na „Blask Nowego Wieku”, zaczęto wydawać we Francji. Publikację obu tych wydawnictw zakończono ostatecznie w roku 1983.

Podsumowanie: Brat Wacław Wnorowski, jako badacz Słowa Bożego uczęszczał na wspólne nabożeństwa, szerzył Słowo Prawdy. Odwiedzał zbory w Kanadzie, we Francji i w Polsce – dokąd przyjeżdżał z posłannictwem Ewangelii Chrystusowej. Pracował w wydawnictwie „Straż” „Brzask Nowej Ery”. Wygłaszał mowy pogrzebowe i służył Słowem Bożym przy zawieraniu związków małżeńskich. Usługi te czynione były w języku polskim i angielskim. Wszystko to było czynione przy pomocy Pana. Ale nie przypisuje on sobie tego w swojej doskonałości, raczej prosi Niebiańskiego Ojca i Jego Syna o przebaczenie za wszystkie niedoskonałości w swym poświęceniu (Psalm 7:1-18).

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

„JEŚLI PAN JEST BOGIEM, IDŹCIE ZA NIM”

Urodziłem się w 1925 r. w Sojczynie Borowym niedaleko Ciemnoszyj (woj. podlaskie) jako najstarszy syn z pięciorga dzieci w biednej chłopskiej rodzinie. Matka była pomocnicą w kościele, tak więc w domu wpajała nam zasady wiary katolickiej, nie dbając o wykształcenie dzieci. Jako młodzieniec lubiłem wypić i zapalić, nie pomagały prośby rodziców, bym to rzucił, bo szkodzi zdrowiu. Dzięki Bożej opiece wojnę przeżyliśmy dość spokojnie, choć zniszczeń nie brakowało w gospodarstwie. Nie mieliśmy pieniędzy, a że w naszej rodzinie mieliśmy fachowca, który za darmo zgodził się nam pomóc przy odbudowie, rodzice zmuszeni byli go prosić o pomoc, choć wiedzieli, że jest innego wyznania. Był to nieżyjący już obecnie Aleksander Organek mieszkający w Ciemnoszyjach, ok. 3 km od Sojczyna. Był rok 1947, gdy rozpoczęliśmy z nim pracę, a ja wieczorami długo słuchałem jego opowiadań o planie Bożym, Jezusie, Jego ofierze i zmartwychwstaniu. Bardzo to mnie zaciekawiło i od razu rzuciłem palenie i picie, ku zdziwieniu rodziny. Pewnego razu wybrałem się na takie zebranie do domu br. Olesia, ale nic nie rozumiałem z tego, co było tam mówione. Dostałem jednak broszurkę i Nowy Testament, który zaraz rodzice w trosce o moje „dobro” zniszczyli. Na drugą niedzielę, gdy wybierałem się tam znowu, choć miałem ponad 20 lat, dostałem lanie od ojca, który tłumaczył mi, że przynoszę hańbę rodzinie, bo po wiosce rozeszła się wieść, że syn Organka przystał do „kociej wiary”. Uciekłem z domu i znów byłem na zebraniu, postanowiłem zostać u br. Olesia. Rodzice po jakimś czasie zrozumieli, że złą obrali metodę i przyszli prosić mnie, abym wrócił do domu. Zgodzili się też na mój warunek, że nie będą mi niczego zabraniać, ale to było tylko pozorne.

Zbliżał się czas konwencji w Plutyczach, więc wieczorem zacząłem się do niej przygotowywać. Mój brat zauważył u mnie w kieszeni Nowy Testament i zabrał mi go. Postanowiłem mu go odebrać, gdyż już 2 razy wcześniej zniszczyli mi, a była to cenna rzecz dla mnie, więc powstała szamotanina. Drugi brat pobiegł do ojca, który kosił trawę, mówiąc, że Franek robi bunt w domu. Ojciec w złości z kosą przybiegł do mieszkania i zamierzył się na mnie. Na to wszedł sąsiad, który usłyszał wrzawę i wyrwał ojcu kosę, wtedy ojciec złapał za siekierę i podniósł ją na mnie. Ja wtedy powiedziałem, że 22 lata służyłem wam jako najstarszy syn, a wy mi złem za dobro odpłacacie. Ojciec znowu chwycił za ciężarek i zamachnął się na mnie, ale sąsiad zasłonił mnie sobą, po czym ciężarek roztrzaskał stojącą obok ławę.

Wybiegłem z domu. Zacząłem się modlić. W tym czasie rodzina zaczęła czytać Nowy Testament, fragment z Objawienia o bestii, co miała ranę od miecza. Przeciwnik podsunął im taką myśl, że badacze Marię uważają za tę bestię w związku z obrazem, co ma 2 szramy na twarzy. W domu zaś znajdował się taki ołtarz z obrazem, więc zaraz po powrocie do domu rodzice oświadczyli mi, że mam uklęknąć przed tym obrazem i prosić o wybaczenie za moje zachowanie, przeprosić rodziców i przyznać, że byłem opętany. Przeszedł mnie dreszcz i zaraz przypomniałem sobie historię z księgi Daniela o trzech młodzieńcach przed posągiem. Poprosiłem, że muszę wyjść za potrzebą, zabrałem ze strychu garnitur i zacząłem uciekać przez las. Rodzina na odgłos rzuciła się za mną w pogoń. Gdy mnie gonili, spotkali tego samego sąsiada, idącego z koniem, i chcieli pożyczyć konia, aby mnie złapać, ale on stanowczo odmówił i tym samym znowu pomógł mi. Znalazłem schronienie u br. Olesia, który pożyczył mi koszulę, buty i pieniądze na bilet do Białegostoku. Kiedy zobaczyłem, ilu jest jeszcze braci w Białymstoku, moje serce się uradowało i podniosłem się na duchu.

Konwencja w Plutyczach odbyła się u br. Aleksiejuka, a do usługi przyjechał br. Grudzień i br. Gumiela, który usłużył wykładem „I długoż będziecie chramać na obie nogi? Jeśli Pan jest Bogiem, idźcie za nim”. Od razu zdało mi się, że te słowa są wypowiedziane wprost do mnie. Zrozumiałem, że powinienem podjąć decyzję, bo wiedziałem, że Bóg jest Bogiem prawdziwym, a w kościele katolickim panuje bałwochwalstwo. Wtedy postanowiłem, że się poświęcę Panu Bogu na służbę. Dwa tygodnie później, na konwencji w Ciemnoszyjach 16 sierpnia 1947 r. wraz z 16 innymi osobami przyjąłem symbol chrztu. Nie miałem już po co wracać do domu, zamieszkałem więc u brata Olesia już na dobre wraz z jego 6 osobową rodziną w małym domku.

Przez lato pracowałem u br. Glebów, potem u br. Wyłudów za parobka i tak do jesieni 1948 roku. Pewnego razu podczas młócenia pokaleczyło mnie dość poważnie, a rany źle się goiły. Wypadek ten poruszył serce rodziców. Zasięgnęli oni rady u misjonarzy przebywających akurat w Grajewie, którzy orzekli, że skoro obrałem sobie drogę służby Bogu, to trzeba wziąć mnie do siebie i pamiętać, że wciąż jestem ich synem. Wtedy przyszedł mój brat ze słowami od rodziców: „Chodź do domu, bo teraz już rodzice zmienili zdanie i chcą, abyś był w domu”. Nie chciałem wracać, gdyż miałem na pamięci złamane obietnice rodziców co do mojej wolności wyznania, ale poszedłem z nadzieją, że Pan mi we wszystkim pomoże.

Kiedy mieszkałem u brata Olesia przez 1,5 roku, nieczęsto, ale zachodziłem do rodzinnego domu. Mama litowała się nade mną, zawsze coś dała, ale ojciec był surowy. Kiedy więc zjawiłem się w domu, ojciec przywitał mnie z kamienną twarzą i powiedział: „Ta woda w tej rzece lepsza była od tej, którą polewali ci na głowę”. Nie chciałem rozpalać na nowo ognia, więc poprosiłem, ażeby dał mi spokój, jeśli chce, abym tu był. I tak się stało – od tej pory miałem względny spokój. Zaraz też w grudniu wybrałem się na konwencję do Lipia. Wróciłem do swoich domowych obowiązków w gospodarstwie i tak od jesieni 1948 r. do wiosny 1957 r. przebywałem już w rodzinnym domu. Najmowałem się do różnych prac, nawet do takich, o których nie miałem pojęcia, ale br. Oleś stale mi pomagał i uczył mnie, dzięki czemu robota razem szła nam bardzo dobrze. Wkrótce sytuacja w domu zmieniła się – ze względu na dobrą pracę, stałem się głównym żywicielem rodziny. Karta się odwróciła: jak byłem znienawidzony, tak teraz zadowolenie rodziców nie miało granic.

Ja jednak źle się z tym czułem, targało mnie sumienie, że jestem wierzący, poświęcony i odpowiedzialny za to, co otrzymałem od Boga, powinienem używać tego tak, by Mu się to podobało. Chciałem gdzieś odejść, ponieważ rodzice moje zarobione pieniądze oddawali na msze i na „molocha”, a na to przystać nie mogłem. Tak więc myślałem, by Bóg tak wszystkim pokierował, bym jakoś z tego domu mógł się usunąć, założyć własną rodzinę. Pewnego razu w Plutyczach odbyło się większe zebranie, gdzie zjechało się wiele braci. Ja z rodziną brata Olesia trafiliśmy na nocleg do domu samotnej, starszej już siostry Borowskiej. Wieczorem przy poczęstunku niechcący zbiłem porcelanowy kubek. Brat Oleś zażartował, że teraz muszę za niego odpracować. Tak się złożyło, że wkrótce była robota przy młóceniu zboża i niedługo potem zjawiłem się z powrotem u siostry Borowskiej. Siostra była bardzo zadowolona z wykonanej pracy i wkrótce zaproponowała, żebym zamieszkał u niej, bo będąc bez rodziny chciała dokończyć swoich dni przy mnie. Nie była to jednak prosta decyzja, a nikt doradzić mi nie chciał, jak miałem postąpić. Później, gdy dowiedziałem się od brata Sołowieja o złym stanie zdrowia tej siostry, od razu wybrałem się do Plutycz. Zrobiło mi się jej żal i postanowiłem jednak tu zamieszkać, wierząc, że Bóg będzie mi dopomagał.

Na początku 1958 r. ożeniłem się ze Stefanią Makarzec ze zboru w Wydminach i zamieszkaliśmy razem w Plutyczach u siostry Borowskiej. Urodziło się nam pięcioro dzieci. Nasza rodzina i kilkoro braterstwa tworzyło niewielki zbór w Plutyczach. W miarę możliwości, na ile Pan pozwalał, jeździliśmy na konwencje, utrzymywaliśmy społeczność braterską. W 1972 r. poważnie zachorowała moja żona i cały ciężar spadł na moje ramiona. Do tego nieszczęścia dołączyły się problemy z moimi oczami, stale miałem stan zapalny. W 1985 r. wszyscy przeżyliśmy wielkie doświadczenie, gdy zmarła nasza córka Janina. W 1991 r. choroba moich oczu bardziej się nasiliła i z tego powodu długo przebywałem w szpitalach, niestety choroba potęgowała się. Przewidywałem, że mogę stracić wzrok. Dlatego też postanowiłem wykorzystać ten czas jak najlepiej i uczyłem się wielu wersetów, psalmów i komentarzy „Manny”. W 1996 r. straciłem pierwsze oko, a rok później drugie. Pan obdarzył mnie dobrą pamięcią i dzięki temu obecnie mogę wykorzystywać dorobek duchowej nauki. W wolnych chwilach, przy bezsennych nocach lubię przypominać sobie teksty biblijne, różne myśli podawane przez braci. W niedzielę w miarę możliwości robimy sobie z żoną dwuosobowe nabożeństwo – słuchamy kaset z wykładami.

Teraz, kiedy spoglądam w przeszłość, to me serce ogarnia nieopisana wdzięczność Bogu za to, że bezustannie mogłem odczuwać Jego bliskość i pomoc. Ratował mnie z każdej sytuacji, nawet takiej, która wydawała się bez żadnej nadziei. Mimo że siły cielesne mnie opuszczają i ciało słabnie, duch pragnie jeszcze karmić się prawdziwym Słowem Bożym. Oprócz doświadczeń i cierpień na me życie składa się także wiele radości. Dziękuję Bogu za to, że pozwolił wychować mi i małżonce dzieci w Prawdzie, które także starają się swoim dzieciom wpoić jak najwięcej nauk o Bogu i Jego planie, a my dążymy do tego, by im w tym dopomagać. Niech więc chwała będzie Wiekuistemu Ojcu za wszystkie łaski i błogosławieństwa, jak również otrzymane chwile doświadczeń.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Pragnę podzielić się z Wami, Bracia i Siostry, swoimi przeżyciami w drodze do Prawdy. Urodziłam się w rodzinie katolickiej. Już w dzieciństwie rodzice zmuszali mnie do praktyk katolickich, które wykonywałam z niechęcią. Jako dziecko widziałam w postępowaniu rodziców, że słowa nie idą w parze z czynami. Dlatego budziło się we mnie poczucie gniewu, że jestem zmuszana do wiary na pokaz. W pewnym okresie mego dzieciństwa, zrozumiałam, że w sprawach wiary muszę być odpowiedzialna sama za siebie, nie oglądając się na innych. Od tej pory zaczęłam gorliwie udzielać się w kościele, starając się przestrzegać wszystkich zasad wiary katolickiej. Moje zaangażowanie podobało się księżom i siostrom zakonnym. Mając 17 lat otrzymałam od mojego katechety propozycję oddania swego życia Bogu przez wstąpienie do klasztoru. Byłam bardzo zaskoczona tą propozycją, lecz chciałam podzielić się tym z moją mamą. Mama kategorycznie zabroniła mi podjęcia takiego kroku, a nawet powiedziała: „Za nic w świecie, nie pozwolę ci tam iść, i tak już mamy za dużo świętych”.

Znalazłam się na rozdrożu, nie wiedziałam co mam czynić, jak postąpić, toczyłam wewnętrzną walkę. Jednak po pewnym czasie, pragnienie wstąpienia do klasztoru okazało się tak silne, iż za wszelką cenę, pomimo zakazów i sprzeciwu mamy, postanowiłam tego dokonać.

Pewnego dnia, będąc już osobą pełnoletnią, wyszłam z domu i udałam się do sióstr zakonnych, mówiąc mamie, iż idę do koleżanki. Siostrom zakonnym opowiedziałam całe zdarzenie i szukałam u nich rady. Te orzekły, że mogę decydować sama za siebie, gdyż jestem już dorosła. Jeszcze tego samego dnia wyjechałam z siostrami zakonnymi z Białogardu do Krakowa. Tam, po zgłoszeniu się i przedstawieniu mojego zamiaru o wstąpieniu do klasztoru, zostałam przyjęta, było to 21 sierpnia 1990 roku. Klasztor znajdował się przy ul. Glogera 2 i nosił nazwę: „Zgromadzenie Sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana”.

Od początku mego pobytu w klasztorze starałam się wykonywać sumiennie obowiązki nałożone mi przez siostry przełożone. Po roku mego pobytu, byłam zadowolona z mej służby dla Pana, ale zrodziło się we mnie pragnienie zdobycia większej znajomości Słowa Bożego. Chciałam mieć swoją Biblię, lecz były wielkie trudności nabycia tej Księgi. Pismo Święte było udostępniane tylko dla sióstr przełożonych, a pozostałe siostry nie mogły posiadać na własność Biblii. Modliłam się do Boga o pomoc, gdyż z powodu mojej niewiedzy, wiele razy byłam zawstydzona.

Bóg był łaskaw spełnić moje pragnienie. Któregoś dnia gdy układałam kwiaty w kościele, podeszło do mnie dwoje ludzi, nawiązując ze mną rozmowę o Bogu. Rozmowa nasza przebiegała w bardzo przyjaznej atmosferze. Spodobały mi się argumenty tych ludzi. Po ich odejściu, gdy skończyłam swą pracę, zauważyłam pozostawioną Biblię. Byłam tym faktem wielce zaskoczona. Dzisiaj rozumiem, iż Bóg wyciągnął do mnie swą pomocną dłoń, aby mi wskazać właściwą drogę do rozumnej dla Niego służby.

Wiedząc o zakazie, czytałam darowaną mi Biblię w ukryciu, często w nocy, gdy już wszyscy spali. Wywierała ona na mnie ogromne wrażenie, chłonęłam całym moim umysłem jej wiedzę. Już nie wstydziłam się z powodu nieznajomości Biblii, ale miałam coraz więcej do powiedzenia na jej temat. Siostry dziwiły się skąd ja biorę tyle znajomości. Po pewnym czasie siostry dowiedziały się, że posiadam Biblię od Świadków Jehowy i nakazały mi ją wyrzucić. Ja jednak nie usłuchałam ich i postanowiłam pogłębiać jeszcze bardziej swą więdzę.

Podczas moich rozważań zauważyłam, że nauka kościoła w wielu dziedzinach nie jest zgodna z nauką Pisma Świętego. Doszłam do wniosku, iż chcąc służyć Bogu, nie trzeba się zamykać w klasztorach. Pragnę tu także wspomnieć, że przełożona, gdy dowiedziała się o tym, że czytam Biblię, nakładała na mnie kary pokutne. Najczęstszą karą było kilkugodzinne leżenie krzyżem na gołej posadzce. W końcu stosowane kary pokutne wyczerpały mnie fizycznie i postanowiłam opuścić mury klasztorne. Postanowiłam powiadomić o tym przełożoną. Gdy powiedziałam jej o swej decyzji wystąpienia z klasztoru była wprost zszokowana i stwierdziła, że muszę napisać w tej sprawie prośbę do biskupa krakowskiego. Napisałam. Po pewnym czasie otrzymałam odpowiedź, lecz była ona negatywna.

Co było robić w takiej sytuacji?

Było to dla mnie ciężkim doświadczeniem, lecz nie zmieniło to mojej decyzji o wystąpieniu z klasztoru.

Po przyjeździe z Krakowa do rodzinnego domu spotkały mnie następne doświadczenia. Swój przyjazd uprzedziłam listem. Napisałam do mamy informując ją o zaistniałych okolicznościach. Mama, gdy mnie ujrzała, nie mówiąc ani jednego słowa, zamknęła przede mną drzwi rodzinnego domu. Był drugi dzień grudnia 1992 r., padał śnieg, poczułam zimno, ale najbardziej odczułam chłód mamy, który ogarnął moje serce. Cóż było robić, odwróciłam się i poszłam przed siebie w miasto, nie wiedząc dokąd mam iść. Błąkałam się, prosiłam przechodniów o kawałek chleba, aby zaspokoić dokuczliwy głód. Spałam, gdzie tylko to było możliwe, najczęściej na dworcach – kolejowym i autobusowym, bo tam było cieplej.

Po tygodniu błąkania się po mieście, w pewnym momencie zasłabłam i upadłam na ziemię. Z pomocą przyszli mi przechodnie, zawiadamiając pogotowie ratunkowe. Zostałam odwieziona do szpitala. Po kilku dniach odwiedziła mnie moja mama. Była nadal na mnie bardzo rozgniewana. Mówiła, że przynoszę wielki wstyd jej rodzinie. W szpitalu przebywałam trzy tygodnie, ponieważ miałam silne odwodnienie organizmu. Gdy wyszłam ze szpitala, mama przyjęła mnie pod swój dach, powolutku przychodziłam do siebie i zdawało się, że już wszystko mam poza sobą. Życie stawało się normalne.

Była niedziela. Miałam chęć pójścia do kościoła. Gdy znalazłam się przed drzwiami świątyni, serce przyśpieszyło swój rytm, oddech stał się ciężki, ale weszłam do środka. I tu jakbym przeczuwała, spotkał mnie bardzo nieprzyjemny incydent. Ksiądz wygonił mnie z kościoła. Wygonił mnie tak, jak wygania się psa z obcego podwórka, krzycząc: „Proszę mi tu więcej nie przychodzić! Nakładam na ciebie ekskomunikę, w obliczu świadków i Boga”. Cóż było robić w takiej sytuacji? Wyszłam. Zdawało mi się, że ziemia usuwa się spod moich stóp.

Od tego czasu było mi bardzo ciężko. Gdziekolwiek się znajdowałam byłam wytykana palcami, jak parszywa owca. Stale zadawałam sobie pytania, dlaczego to wszystko mnie spotyka? Modliłam się do Boga, aby dał mi wyjście z tego trudnego dla mnie położenia.

Przyszły nareszcie dni, które miały dla mnie decydujące znaczenie. Otóż udało mi się poznać jednego z braci, ze Zgromadzenia Ludu Pana w Białogardzie. Na początku korespondowaliśmy ze sobą, później zostałam zaproszona na społeczność zborową. Brat, który mnie zaprosił, przyszedł ze swoim siostrzeńcem, jak się później okazało – moim przyszłym mężem. Nabożeństwo bardzo mi się podobało, pod względem atmosfery i nauk tam głoszonych. Przychodziłam coraz częściej, pogłębiałam swoją wiedzę i wiarę w Pana Boga. Wtedy zrozumiałam, że jest to droga, którą chcę iść. Po dwóch latach uczęszczania na nabożeństwa poświęciłam się Panu na służbę. Mój mąż uczynił to samo w rok później. Pan Bóg nam błogosławi, jesteśmy szczęśliwi i wdzięczni, że dał nam poznać Swój Plan Zbawienia i pozwolił nam zaciągnąć się do takiej służby, do jakiej wzywa ap. Paweł: „Proszę was tedy, bracia! przez litości Boże, abyście stawiali ciała wasze ofiarą żywą, świętą, przyjemną Bogu, to jest rozumną służbę waszę” – Rzym. 12:1 (BGd). Bóg też pozwolił nam mieć potomka. Urodził nam się synek, który jest więzią naszego małżeństwa i pragniemy, aby gdy dorośnie, obrał tą samą drogę rozumnej służby Bożej.

Na zakończenie mojej krótkiej opowieści o drodze do Prawdy, jaką Bóg był łaskaw mnie prowadzić, pragnę wyznać, iż jestem bardzo wdzięczna Ojcu Niebieskiemu i Jego Synowi, Jezusowi Chrystusowi, za tę wielką łaskę, którą otrzymałam w moim młodym życiu. Zwracam się do Was moi mili Bracia i Siostry w Panu o modlitwę, aby moja wiara coraz bardziej krzepła i nigdy nie ustała, abym mogła odnieść zwycięstwo w swoim poświęceniu, i abyśmy się wszyscy znaleźli u stóp naszego Pana w Królestwie Niebieskim.

Pozdrawiam wszystkich Braci i Siostry.

R- ( r. str. )
„Straż” / str.