Na Straży
nr 2022/5

Moja droga do Prawdy

Urodziłam się 1 sierpnia 1925 roku w Brzozowie jako córka Heleny i Antoniego Kniaziew, jako trzecie dziecko pomiędzy dwoma braćmi starszymi i dwoma młodszymi ode mnie. Pierwsze spotkanie z Prawdą i z braćmi miało miejsce już w dzieciństwie, kiedy moi rodzice poznali Prawdę od brata Kosztyły i brata Drozda, z którymi mój ojciec pracował w garbarni Trachmana w Brzozowie. (Br. Drozd wyjechał później do Francji, gdzie mieszkała jego córka, siostra Skarbek i syn Kazimierz).

U braterstwa Kosztyłów odbywały się nabożeństwa, na które przyjeżdżało wielu braci objazdowych, takich jak br. Stahn, br. Gładysek z Chrzanowa i inni, często przyjeżdżał tam br. Ryba, również członek zboru chrzanowskiego, który zajmował się handlem objazdowym lekarstwami, jakie można było sprzedawać poza aptekami. Mieszkał przy rynku, na ul. Krakowskiej na piętrze, sprzedawał różne zioła, maści, tabletki i tak zarabiał na utrzymanie. Nas, jako jeszcze małe dzieci, w Brzozowie uczył śpiewać pieśni, pamiętam jeszcze do dzisiaj pieśni: 348, 230 i 155. To były najpiękniejsze dni mojego życia, bo beztroskie. Tata często wspominał brata Stahna, że on był tym biblijnym „rybakiem”, który złapał naszą rodzinę do pójścia drogą Zbawiciela.

Z pracy i ziemi, którą posiadali rodzice, nie można było zapewnić bytu rodzinie. Z uwagi na panujące bezrobocie, my, dorastając w Brzozowie, nie mieliśmy żadnej perspektywy na przyszłość.

Kiedy miałam 10 lat, wyjechaliśmy wraz z rodzicami do Szczakowej, bo tam ojciec dostał pracę w garbarni, był to rok 1936. Ojciec dostał tam pracę w garbarni na okres próbny na trzy tygodnie, ale przed upływem tych trzech tygodni dyrektor kazał mu sprowadzić rodzinę. Uważamy, że tata mógł dostać adres garbarni szczakowskiej od braci Gładyska lub Ryby, gdyż obaj pochodzili z Chrzanowa, a Szczakowa zapewne była im dobrze znana. Przyjazd do Szczakowej i otrzymanie przez ojca stałej pracy było wielkim błogosławieństwem i opieką Bożą dla nas wszystkich, ponadto w Szczakowej był zbór (liczący wówczas ponad 20 osób), do którego uczęszczaliśmy. Później ojciec był starszym w tym zborze. Uważał przy tym, że prawdziwy cel jego powołania do światłości polegał na tym, by pozwolić jej świecić i poświęcić się zupełnie Bogu. My natomiast, jako dzieci, uczęszczaliśmy dalej do szkoły powszechnej w Szczakowej, ale tu spotkały nas niespodziewane i niezasłużone przykrości. W szkole zostało wydane zarządzenie, aby wychodzić z „lekcji religii na równi z Żydami, gdyż nasi rodzice nie chodzą do kościoła”. Tak więc z młodszym bratem wychodziliśmy z lekcji religii. Żydzi nie mieli problemu, ponieważ mieszkali niedaleko szkoły, więc rozchodzili się do swoich domów i później wracali znów na lekcje. Gorzej było z nami, gdyż mieszkaliśmy dość daleko od szkoły i mieliśmy trudności znaleźć miejsce na ten czas, najgorzej było zimą.

W roku 1939 zaczęła się wojna i okupacja przez wojska niemieckie przyniosła inne doświadczenia. Szkoły dla Polaków z początku były zamknięte, a każdy musiał pracować. Ja jako małoletnia byłam zatrudniona przy różnych pracach w fabryce huty szkła. Następnie przenieśli mnie do garbarni.

Prawdą było też, że przez cały okres okupacji niemieckiej nie było zebrań i mogliśmy być wszyscy zastraszeni i niepewni jutra, lecz przez ten cały czas bracia w dniu Pamiątki Śmierci Pana spotykali się na obchodzenie jej u nas w domu. Pamiętam również, jak pojedyncze osoby przychodziły do nas w tym okresie okupacji – braterstwo Maciejewscy i siostra Maciejewska (wdowa), brat Klonowski August i Franciszek, bracia Chochoł, Chmiel, Kawała i inni.

Po okupacji zaczęliśmy się zgromadzać z braćmi w mieszkaniu naszych rodziców przy ul. Jagiellońskiej 19 w Szczakowej. Przyjeżdżało wtedy do nich wielu braci: br. Sikora, br. Szczepanik, br. Czapla, Leśnikowski, Kalarus, br. Wojtkowski, br. Lewandowski, br. Gumiela, br. Grudzień Mikołaj i wielu innych braci objazdowych. Zaczęło się życie duchowe i prawie co tydzień w pobliżu odbywała się konwencja. Nawet w tak małym miasteczku jak Szczakowa były dwie konwencje w domu kultury. Była to wielka radość. Ja poświęciłam się w 1948 roku w Kozach, zanurzał mnie br. Czapla. Moje życie się zmieniło. Pan był moim przewodnikiem w życiu, radość, śpiew rozbrzmiewał w domu. Uczyliśmy się nowych pieśni i śpiewaliśmy wraz z moim ojcem, który miał piękny głos, na przykład pieśni 31 i 127. Pamiętam, że gdy w rodzinnym domu śpiewaliśmy wraz z ojcem pieśń 31, to kamienie wpadały z ulicy przez otwarte okna. Mimo takich doświadczeń z tęsknotą wspominam „dom spod nr 19”, który znajdował się w odległości zaledwie około 200 metrów od dworca kolejowego i można powiedzieć, że był wtedy przez jakiś czas poczekalnią dla braci podróżujących. Ale nie tylko, niektórzy korzystali tu z dłuższej przystani. Myślę, że gościnność „domu spod nr 19” przeszła na „dom chrzanowski”.

Pan dał mi bardzo miłą przyjaciółkę, z którą zawsze byłyśmy razem. Nazywano nas „Jonatanem i Dawidem”, była to bardzo inteligentna i skromna osoba – Czesława Kaszyk z Nowego Targu, która wyszła za mąż za brata Bogunia. Niektórzy braterstwo na pewno ją znali. W 1951 roku wyszłam za mąż za br. Henryka Kamińskiego z Chrzanowa i rozpoczął się inny, nowy rozdział mojego życia, dzieci i inne obowiązki. W małżeństwie tym przeżyłam 59 lat. Przez ten czas nasz dom przy ul. Ligęzów był miejscem spotkań dla wielu braci z Polski i z zagranicy, w którym z radością usługiwałam. Od roku 1959 aż do obecnej chwili odbywają się tu nabożeństwa.

Mieszkam w Chrzanowie prawie 71 lat, to jest długi okres mego życia i doświadczyłam tu dużo dobrego. Umiem się uniżać, cieszyć się dobrym, doceniam to, co dobre. Najbardziej cieszę się, że Pan jest ze mną.

A teraz na zakończenie chciałabym podziękować naszemu Panu i życzyć Wam, drogie braterstwo, jak również naszej całej młodzieży, dużo błogosławieństwa Bożego, aby opieka naszego Pana Jezusa Chrystusa była zawsze z Wami i chroniła Was od wszelkiego złego. Aby również zasiane dobre ziarno mogło wzrastać w sercu każdego, mogło trafić na dobry grunt i stopniowo przynosić dobry plon. Dziękuję, że wszyscy mi pomagają i nie wstydzą się starej osoby. Dziękuję za każde dobre słowo, gest i uśmiech, nie wiecie, jakie to dla mnie jest cenne. Dobry Pan, źródło wszelkich dobroci, niech błogosławi wszystkim.

Życzę wiele błogosławieństwa od Ojca Niebieskiego słowami apostoła św. Piotra:

„Ale rośćcie w łasce i w znajomości Pana naszego i Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, któremu niech będzie chwała i teraz, i na czasy wieczne. Amen” – 2 Piotra 3:18.

Kamińska Maria (z domu Kniaziew)
– Chrzanów 2013.01.08

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Wspomnienia

W szkole podstawowej uczęszczałam na lekcje religii, mimo iż moi rodzice znali już Prawdę. Pewnego razu na pytanie księdza, czy byłam w kościele, odpowiedziałam, że byłam z mamusią w zborze. Ksiądz na to uderzył pięścią w stół i zaczął krzyczeć, że to nie miejsce dla mnie i zaczął mnie przezywać. Gdy chodziłam do siódmej klasy, powiedziano mi, że jeśli nie będę chodzić do kościoła, to mnie wyrzucą ze szkoły. Nie lubiłam chodzić do kościoła – ksiądz stał odwrócony tyłem do słuchających i w dodatku mówił po łacinie, czego nikt nie rozumiał. Ksiądz mówił, że jeśli w czasie komunii ktoś ugryzie opłatek, to się poleje krew. Jako dziecko byłam przekorna i raz ugryzłam opłatek i stwierdziłam, że to nieprawda.

Bardzo lubiłam chodzić do zboru. Tam było inaczej. Bardzo mi się podobało, że każdy brat czy siostra po przyjściu witał się ze wszystkimi. Starszymi w zborze krakowskim byli wtedy br. Jan Ciechanowski, który potem wyjechał do Australii, br. Piotr Żurek, ojciec Adama Żurka, którego bardzo lubiłam.

Chrzest wiary przez zanurzenie w wodzie przyjęłam 14 lipca 1940 roku. Chrzest odbył się w Swoszowicach u br. Pokuty. Razem ze mną poświęciła się jeszcze jedna siostra. Miałam wtedy 18 lat i rodzice moi uważali, że jestem za młoda do chrztu, ale ja tak kochałam Boga i tak bardzo chciałam Mu służyć, i Jezusowi Chrystusowi, który za nas umarł na krzyżu. Wiemy, że właśnie w młodym wieku rodzą się szlachetne uczucia i miłość na całe życie. Napisałam wtedy wiersz, którego fragment brzmi:

„Pragnę Ci złożyć szczerą mą podziękę
Za łaskę, której udzieliłeś mi,
Że mi podałeś, Panie, swą rękę,
Niech chwała Tobie za to wiecznie brzmi”.

W czasie wojny niemieckiej nie mogliśmy chodzić do zboru, zgromadzaliśmy się na tzw. zebraniach domowych, raz u nas, to znowu u br. Kiebzaka i br. Bigaja. Coraz więcej rozumiałam Prawdę i cieszyłam się, że Bóg mnie, tak marną istotę, powołał z ciemności do cudownej swojej światłości.

Jakieś dwa lata po przyjęciu chrztu spotkałam się z księdzem katechetą, który uczył mnie religii. Zapytał, co robię, co postanowiłam. Odpowiedziałam, że się poświęciłam na służbę Jezusowi Chrystusowi. Zrobiłam tak w dużym stopniu dzięki niemu i jego zachowaniu. Zapytał, czym mu wybaczyła. Odpowiedziałam, że gdybym nie wybaczyła, nie mogłabym należeć tam, gdzie teraz należę. Odpowiedział, że wybrałam bardzo trudną i odpowiedzialną drogę, nie łatwo iść po ciernistej drodze, po czym złożył mi serdeczne życzenia błogosławieństwa i wytrwania na tej drodze i pocałował mnie w czoło. I tak się rozeszliśmy.

Korzystałam z każdej okazji, by głosić radosną nowinę o Królestwie Bożym. Dawniej, gdy nie było jeszcze polskiego papieża, to ludzie chętniej słuchali i pytali o różne biblijne sprawy. Od dziecka nie jestem tęgiego zdrowia i nie raz leżałam w szpitalu i tam głosiłam cudowną Ewangelię. Kiedyś spotkałam w szpitalu księdza misjonarza, tzw. ojca Kościoła. Powiedziałam mu, że mamy jednego ojca, Ojca Niebiańskiego. Rozmawiałam z nim niejeden raz na tematy biblijne. Powiedział mi, że gdybym przeszła na wiarę katolicką, to by mnie ogłosili świętą. Powiedziałam mu, że tak długo leżę, a nic nie słyszałam od niego ze Słowa Bożego. Wtedy on wstał i odchodząc powiedział od drzwi, że Królestwo Boże jest już blisko, dosłownie w drzwiach, drzewo figowe się zieleni, Chrystus przyszedł po raz wtóry na ziemię, wypełniają się wielkie proroctwa. Chociaż byłam słaba, to podźwigłam się na łóżku, bo uszom nie wierzyłam, że to mówi ksiądz katolicki. Zapytałam go, dlaczego o tej wspaniałej prawdzie nie głosi w kościele. Odpowiedział, że jest już za późno, że gdyby to mówił, to nie miałby miejsca w kościele. „Twardy to orzech do zgryzienia, zostańmy przyjaciółmi” – powiedział i uścisnęliśmy sobie ręce. Dziękowałam Bogu, że posłał anioła, który mi otworzył usta, bym głosiła Jego cudowne słowa.

W 1952 roku zachorowałam ciężko na skręt kiszek, gdy byłam w ósmym miesiącu ciąży. Przez trzy tygodnie miałam gorączkę 39-40 stopni. Dziecko zmarło, a mnie lekarze nie dawali żadnej nadziei. Wspominałam wtedy słowa Hioba, męża pobożnego z ziemi Uz, który w podobnej sytuacji powiedział: „Bóg dał, Bóg wziął, niech będzie imię Jego błogosławione”. Nie traciłam nadziei, powiedziałam lekarzom, że jeszcze nie umrę, bo nie zasłużyłam u Boga na śmierć i Bóg na pewno poda mi swoją dłoń, jak śpiewamy w pieśni. I tak się rzeczywiście stało – wkrótce wyszłam ze szpitala i napisałam do lekarzy podziękowanie, w którym dodałam, że tam, gdzie ludzka moc jest bezsilna, Bóg idzie z pomocą tym, którzy w Nim ufają i wyrywa ich nawet z objęć śmierci. Jak powiedziały mi potem pielęgniarki, lekarz, który się mną opiekował, przytulił to podziękowanie do serca i powiedział, że takiego jeszcze nigdy od nikogo nie dostał.

Doświadczyłam też, jak wielką moc ma modlitwa. Kiedyś znowu leżałam w długo trwającej gorączce i nie pomagały mi żadne lekarstwa. Pewnego wieczoru lekarz powiedział, że już nie dojadę do szpitala. Mąż mój, Franciszek, też poświęcony, ukląkł w kuchni do modlitwy, ja leżałam w pokoju, słyszałam jego gorącą modlitwę i szloch. Rano miałam już tylko 37 stopni i znowu przybyły lekarz nie mógł w to uwierzyć.

Za każdą radość i doświadczenie dziękuję gorąco Bogu Ojcu, bo gdy mnie doświadcza, wiem, że przyjmuje mnie za swoje dziecko. Brak mi słów podziękowania za światło Prawdy, którą mnie Bóg oświecił, za Jego Syna, który za mnie umarł na krzyżu, za Jego słowo, które mogę czytać i rozkoszować się tajemnicami proroctw, które się wypełniają na naszych oczach. Dużo jest w moim sercu radości i wdzięczności. Chociaż jestem już w podeszłym wieku, to jednak dzięki pomocy młodszych braci nadal mogę uczestniczyć w nabożeństwach w zborze krakowskim. Pragnę dokończyć mój bieg w Prawdzie i wiem, że Bóg dopomoże mi we wszystkich trudnościach, jak dotąd dopomagał. Wszechmoc Boża jest nieograniczona i kto w niej ufa, nie zawiedzie się, da On zwycięstwo wszystkim swoim wiernym sługom i tego zwycięstwa życzę wszystkim braciom i siostrom i domownikom wiary. Bogu niech będzie chwała za wszystko.

Siostra z łaski Pana Zdzisława Grabowska

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

– z Wawrzeńczyc do Miechowa i z powrotem

„Nie jest sługa większy nad pana swego. Jeśli mnie prześladowali, i was prześladować będą” – Jan 15:20. „I będziecie w nienawiści u wszystkich dla imienia mego (…) A gdy was prześladować będą w jednym mieście, uciekajcie do drugiego” – Mat. 10:22-23.

Powyższe słowa, jakie wypowiedział nasz Zbawiciel, miały swe wypełnienie podczas całego Wieku Ewangelii. Mijały lata, stulecia i epoki, a lud Pański cierpiał doświadczenia, będąc u wszystkich w „nienawiści dla imienia jego”. Chciałbym dzisiaj przypomnieć Braterstwu wydarzenia, jakie niewielu zapewne pamięta. Upłynęło już bowiem 60 lat od czasu, gdy Bracia i Siostry będąc zgromadzeni na konwencji w Wawrzeńczycach (dawny powiat Miechów) przeszli poważne doświadczenia.

W sierpniu 1924 r. w zabudowaniach br. J. Fudaleja urządzono konwencję, na którą przybyło blisko 50 Braci i Sióstr, a także wielu sympatyków Prawdy Bożej. Nabożeństwo rozpoczęto w niedzielę rano, pieśnią i modlitwą, a przewodniczył br. Cz. Kasprzykowski. On też miał przywilej usłużyć pierwszym tematem z Pisma Św., wydając świadectwo o Bogu i Jego Prawdzie. Mówił niedługo: wkrótce bowiem nabożeństwo zostało przerwane przez miejscową policję, której komendant kategorycznie zażądał przerwania konwencji. Ponieważ br. Cz. Kasprzykowski nie uląkł się i w dalszym ciągu kontynuował wykład, wydano rozkaz: „Brać go siłą!”. Brat Przewodniczący – widząc że go zaaresztowano – zawołał do zgromadzonych: „Bracia, za mną!”. Natychmiast też większość uczestników konwencji opuściła miejsce zgromadzenia, udając się za br. Cz. Kasprzykowskim, będącym ciągle pod eskortą policji. Jak zawsze, byli i tacy, co ulękli się groźby przemocy, i ci się rozproszyli. Także i przeciwnicy Słowa Bożego nie posiadali się z radości widząc, że Badacze zostali uwięzieni.

Komendant policji zadecydował, aby wraz z uwięzionym br. Cz. Kasprzykowskim udać się do starostwa w Miechowie. Droga do Miechowa liczyła ok. 40 km i prowadziła przez pola, a później przez Proszowice i Słomniki. I tak rozpoczęto podróż, w której brała udział większość uczestników konwencji w Wawrzeńczycach. Idąc pieszo, Bracia i Siostry rozmawiali o cierpieniach i prześladowaniach, jakie spadały ciągle i jeszcze spadają z dozwolenia Pańskiego na Jego lud. Śpiewaliśmy nabożne pieśni i pocieszaliśmy się wzajemnie. Wszak były to cierpienia w służbie dla Pana!

Około południa dojechał do nas wóz z żywnością, którym powoził syn br. J. Fudaleja – Zygmund. Ze zgromadzonej na nim żywności skorzystała też i policja.

I tak pierwszy dzień podróży dobiegł końca. Zatrzymaliśmy się na nocleg we wsi Przesławice (o ile pamiętam). Policja wynajęła u miejscowych gospodarzy stodołę, gdzie wszyscy spędziliśmy noc. Następnego dnia, po spożyciu śniadania (gospodyni na prośbę i za zapłatą braci nagotowała mleka) udaliśmy się w dalszą drogę do Miechowa, ale już nie pieszo – lecz na wynajętych przez braci furmankach.

Około godz. 10 przed południem dotarliśmy do starostwa w Miechowie. Komendant policji wybrał kilku braci jako przedstawicieli uwięzionych i wraz z nimi udał się do starosty. Wbrew oczekiwaniom policji i przeciwników sprawy Pańskiej starosta nie tylko nie podtrzymał decyzji komendanta o uwięzieniu, ale w ostrych słowach zganił go za jego postępowanie względem uczestników konwencji. Po krótkim przesłuchaniu wszyscy zostali zwolnieni. Na prośbę br. Cz. Kasprzykowskiego uzyskano ponadto oficjalne zezwolenie na urządzenie jednodniowej konwencji, którą nazajutrz urządzono w Woli Batorskiej u br. Puchały. Starosta zobowiązał też przybyłą z Wawrzeńczyc policję, aby zgromadzonym braciom zapewnili bezpieczny powrót do rodzinnej wioski.

Jakże wielkiej radości dostąpili pozostali Bracia i Siostry, którzy w napięciu i zdenerwowaniu oczekiwali na powrót braci-przedstawicieli sprzed oblicza starosty! Tyle doświadczeń i zniewagi, i różne myśli cisnące się do głowy – co z nami będzie? A jednak Bóg Najwyższy nie poskąpił swej łaski i opieki, nie „dopuścił, abyśmy byli kuszeni ponad siły nasze, ale z pokuszenia dał i wyjście, abyśmy mogli je znieść” (1 Kor. 10:13). Wracając z Miechowa wszyscy mieliśmy nieugiętą świadomość, że mocniejszą nad ludzką jest ochrona mocy Najwyższego (Hebr. 1:14; Psalm 34:8, 91:11).

Wracaliśmy jako zwycięzcy – jako ci, co osiągnęli swój zamierzony cel. Przez całą drogę śpiewaliśmy pieśni i hymny ku chwale Stwórcy i Zbawicielowi. Był sierpień, miesiąc żniw, więc na polach – przez które przechodziliśmy – pracowało wiele ludzi. Słysząc nasz radosny, nabożny śpiew, ludzie ci przerywali pracę i z zaciekawieniem przysłuchiwali się opowiadaniu o naszych niedawnych przeżyciach. Korzystając ze sposobności, Bracia i Siostry wydawali świadectwo Prawdzie, głosząc Wesołą Nowinę o nadchodzącym Królestwie Bożym, gdzie nie będzie już więcej prześladowań, zła, grzechu, chorób i śmierci. Nasza nie zamierzona wcześniej podróż z Wawrzeńczyc do Miechowa i z powrotem stała się więc potężną manifestacją Prawdy Bożej, wbrew oczekiwaniu Przeciwnika, który tak usilnie starał się początkowo znieważyć nas, sponiewierać i zniszczyć. Raz jeszcze prawdziwymi okazały się słowa obietnicy, że mocniejszym jest Ten, który jest za nami (Rzym. 8:31; Psalm 46:1-12).

Pod wieczór dotarliśmy do Wawrzeńczyc, z radością witani przez rodziny i pozostałych Braci i Siostry.

Na drugi dzień, wczesnym rankiem wszyscy udaliśmy się za Wisłę, do Woli Batorskiej, gdzie wspólnie zgromadziliśmy się na jednodniowej konwencji. Rozważając Słowo Boże, obficie dzieliliśmy się z uczestnikami nabożeństwa swymi przeżyciami i doświadczeniami z minionych dni. A bracia-mówcy zachęcali nas do dalszej wierności i wytrwałości w służbie dla Pana i Jego sprawy. Na zakończenie uczty odśpiewano pieśń Zostań z Bogiem. Ze łzami w oczach żegnaliśmy się, życząc sobie błogosławieństwa Bożego i Jego wszechmocnej opieki „aż do śmierci”.

Wspomniane wydarzenia odbiły się szerokim echem w okolicy. Informacje na ten temat wraz z komentarzami podały również miejscowe gazety. Drzwi do mieszkania br. J. Fudaleja niemal nie zamykały się. Codziennie z różnych stron przychodzili ludzie, którzy na miejscu chcieli zapoznać się z zasadami „nowej” wiary. Tutaj dowiadywali się o różnicach pomiędzy doktrynami wiary katolickiej a naukami głoszonymi przez Słowo Boże. Oczywiście tak znaczny wzrost zainteresowania Prawdą mocno zaniepokoił wszechpotężny dotychczas kler katolicki. Doprowadziło to z czasem do ponownych prześladowań i ucisków, ale to już jest odrębna historia.

Umiłowani Braterstwo! Od wspomnianych wydarzeń minęło już ponad 60 lat. Z liczącego wówczas prawie 30 osób Zboru w Wawrzeńczycach do dnia dzisiejszego pozostały przy życiu jedynie dwie siostry, matka z córką. Żyjemy w czasach, które dla ludu Bożego są wielce błogosławione. Podobnych doświadczeń – ze strony władz – dzisiaj już nie przechodzimy. I dlatego tym bardziej powinniśmy umieć docenić Boską Opatrzność, która nas tak hojnie ubogaca. Czy jednak czasami, czując tę wolność, za bardzo jej nie nadużywamy – ze szkodą dla Pańskiej sprawy? Odpowiedzmy sobie sami.

na podst. relacji uczestn. konw. opracował J. Szczepanik

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

„Biada ziemi, którą zaćmiają skrzydła, która jest przy rzekach ziemi Murzyńskiej! Która posyła posłów przez morze po wodach w łodziach z sitowia (…)” – Izaj. 18:1-2.

To znamienne proroctwo, mówiące o ziemi murzyńskiej, jest zrozumiałe, bowiem w Ameryce zamieszkuje 80 milionów Murzynów. Ameryka, to wolny kraj, z którego Bóg posyłał posłów, „w łodziach z sitowia”, czyli w nowoczesnych żelaznych okrętach. Pewnego dnia doszła nas wiadomość, że do wsi przyjechał obywatel z Ameryki. Poszedł do niego brat Feliks Lewiński i przyniósł sześć tomów br. Russella. Byliśmy ciekawi, co w nich jest napisane. Pierwszy raz usłyszeliśmy prawdy o Boskim planie zbawienia, których nigdy w kościele katolickim nie słyszeliśmy. Między innymi, czytał nam o błędach w kościele katolickim – o duszy nieśmiertelnej, trójcy i piekle, którym nas straszono. Poczułam, iż jest to głos Boży, który mnie wzywa do siebie, dając mi jaśniejsze światło Prawdy ewangelicznej. Postanowiłam opuścić kościół rzymskokatolicki i przestałam tam chodzić. Zbliżały się Święta Wielkanocne. Organista przyniósł nam kartki do spowiedzi wielkanocnej. Zapytał się komu dać, ja powiedziałam: Mnie i Feliksowi nie dawać. Za to spadła na mnie burza od rodziców, ale br. Feliks mnie poparł: Jeśli nie chce, po co ją zmuszać? W następną niedzielę ksiądz z ambony wywołał mnie po nazwisku, ale wszyscy myśleli, że to chodzi o moją starszą siostrę i koledzy się z niej wyśmiewali.

Za jakiś czas dotarła do nas wiadomość, że do Dobrowody (6 km od nas) przyjechał ktoś z Ameryki i coś nowego mówi. Poszedł tam br. Feliks i zapoznał się z bratem Plebańczykiem, który wrócił ze Stanów Zjednoczonych. Od tej pory brat ten odwiedzał nas i zaproponował byśmy pojechali na konwencję do Swoszowic. Ja się ucieszyłam, że zobaczę Kraków i Wawel, o którym uczyłam się w historii. W Krakowie nocowaliśmy u siostry Syrkowej, a nazajutrz poszliśmy do Swoszowic. Pod stodołą leżało kilkaset rowerów, bo w 1930 roku była to najtańsza komunikacja i wielu z niej korzystało. Podczas przerwy pytam się brata Luberta: Co to oznacza ten Plan Wieków wiszący nad stołem. Brat ten tłumaczył mi każdą linię i każdy szczegół na tym Boskim Planie, a gdy wskazał na punkt, który wskazuje na będących w drodze do Pana, poczułam radość, że tam można się znaleźć. Po kilku miesiącach brat Plebańczyk wyjechał w poznańskie, gdzie się ożenił, ale Prawdę zasiał w Dobrowodzie. W jedną niedzielę przyszło do nas kilka osób: braterstwo Plebańczyk, br. Krzemień i sąsiad, który w Prawdzie nie pozostał. Po pewnym czasie postanowiliśmy pójść do Dobrowody gdzie nas mile przyjęto. Zaprzyjaźniłam się z Kazią będącą w moim wieku i odtąd co niedzielę tam chodziliśmy. W czasie nabożeństw brat Feliks Lewiński czytał VI tom Wykładów Pisma Świętego.

Na wiosnę zawiadomił nas br. Gładysek, że przyjedzie do nas. Mój ojciec rozgłosił w młynie, który prowadził, że przyjedzie mówca. Zgromadziło się ludzi pełne mieszkanie – stali nawet za oknem. Rozdrażniło to księdza, który później krzyczał, aby do młyna Lewińskiego nie wozić zboża na przemiał. Trochę to poskutkowało i przez tydzień pusto było w młynie. Mnie się zrobiło smutno. Przypomniały mi się słowa Pana:

„Mnie prześladowali i was prześladować będą”.

Dodało mi to otuchy. Mimo nieprzychylnej postawy sąsiadów i znajomych byłam zadowolona, czułam wielką radość. Ta radość wynikała z poznania Prawdy Bożej. Taką radość w sercu może odczuć jedynie ten, kto poznał Pana Jezusa i stał się Jego naśladowcą.

Przez trzy dni nauczyliśmy się 13 pieśni. Była to moja największa radość z poznania Prawdy, gdy śpiewaliśmy „Już świta przed nami radosny ten dzień”. Przyjechał do nas jeden z braci mówców i z tej okazji zorganizowano większe zebranie. Odbył się też chrzest w naszym stawie. Brat Krzemień, Feliks Lewiński, Kazia i ja zostaliśmy ochrzczeni. Przychodzili do nas kolporterzy z Towarzystwa i mówili, gdzie i kto ma posłuch do Prawdy. Brat Feliks wykorzystywał te informacje, chodząc do tych ludzi, zapoznając ich z Prawdą. Prawda w tamtym czasie miała posłuch i w niedługim czasie powstały zgromadzenia w Oblekoniu, w Kostkach, w Brudziskach. Urządziliśmy u nas konwencję, to jest w Kapturowie, miejscowości położonej 1 km od Szczaworyża. Było to w roku 1935 i 1937. Kapturów jest miejscowością zabytkową – mieszkali tu kiedyś Arianie. Było wiele osób, które umiłowały Prawdę i pragnęli kroczyć śladami swojego Zbawiciela Jezusa Chrystusa. Sprawy Pańskie zajmowały w naszym życiu naczelne miejsce.

We wrześniu 1939 roku również była ogłoszona u nas konwencja, lecz nie doszła do skutku, gdyż wybuchła II wojna światowa. Widziałam jak tłumy ludzi uciekały pieszo lub na rowerach. Wszyscy, w popłochu przed Niemcami, uciekali na wschód. Moi młodsi bracia i Stanisław Grudzień też uciekli na wschód, ale po dwóch tygodniach tułaczki wrócili. Zatrzymali się też u nas braterstwo Przodały ze Śląska i inni uciekinierzy.

Cały okres wojny przeżyliśmy w spokoju pod ochroną Najwyższego Stwórcy, w cieniu Wszechmocnego (Psalm 91). W czasie działań wojennych były u nas w ogrodzie stosy amunicji, wśród nich wielkie pociski armatnie. Gdy wojsko się wycofywało to podłożyli miny, by wysadzić ten arsenał w powietrze, a nam kazali się schować do piwnicy. Jednak nic nam się nie stało. Dziś, z perspektywy czasu, możemy widzieć, iż Boska opieka nas chroniła. Po wojnie znów zaczęliśmy się zgromadzać na badanie Słowa Bożego i tak trwa, dzieki Bogu, do obecnego czasu. Wprawdzie wielu z wyżej wspomnianych już zakończyło swoją ziemską pielgrzymkę, jednak wciąż pozostaje w pamięci niezatarty ślad miłych wspomnień z przeżytych lat w Prawdzie i w braterskiej społeczności. Można tu na zakończenie tych wspomnień zacytować słowa z Biblii:

„Błogosławieństwo Pańskie ubogaca, a nie daje żadnego utrapienia” – Przyp. Sal. 10:22.

R- ( r. str. )
„Straż” / str.