Na Straży
nr 1994/6

Moja droga do Prawdy

Rodzice umarli mi, gdy miałem pięć i pół roku. Zostało nas trzech braci, z których byłem najmłodszy. Gdy wybuchła I wojna światowa, miałem 13 lat. Najstarszy brat zginął na wojnie, a średni uciekł do Ameryki.

W 1920 r. wzięli mnie na wojnę bolszewicką i w miesiącu lipcu byłem na froncie nad rzeką Berezyną. Pewnego dnia wynikła tam straszna strzelanina, a wszystko tonęło we mgle. Gdy wiatr rozwiał mgłę, zobaczyłem, ze nasi okopują się pod pobliskim lasem. Zerwałem się więc (bo leżałem na ziemi) i biegłem do nich przez odsłonięte ugory, a tu Rosjanie wołają: „Polaczok, poddajsia!”, ale ja ich nie słuchałem. Strzelali do mnie tak, że kule wzbijały wokół mnie tumany kurzu i pyłu, bo ziemia była piaszczysta, ale jakoś mnie nie trafili.

Byłem twardym katolikiem. Gdy w wojsku żołnierze mówili różne rzeczy na księży, stawałem w ich obronie. Nie mogłem znieść, że takie brudne rzeczy mówią na swoich duchowych przewodników. Ożeniłem się też z katoliczką.

w 1925 r. spotkałem się z badaczem Pisma Św., który nawiązał ze mną rozmowę o sprawach wiary. Dyskusjom poświęcaliśmy dużo czasu, przeciągały się one do późnych godzin nocnych. Dziwiły mnie jego zdrowe argumenty i zadawałem sobie pytanie, skąd on to wszystko wie. Coraz więcej rozumiałem z tego, co ów badacz mówił. Zaczęły mnie te sprawy interesować.

Zapragnąłem mieć własne Pismo Święte. Przypomniałem sobie, ze u nas na strychu leży taka Księga. Nieraz do niej zaglądałem, lecz nic w niej nie widziałem szczególnego, nie starałem się jej zrozumieć, a nawet odczuwałem pewną obawę, gdyż często słyszałem, jak ksiądz z kazalnicy wołał, żeby nie czytać Pisma Świętego, które nie ma aprobaty biskupiej, gdyż takie Pismo Święte jest fałszywe.

Tym razem jednak pokonałem wszelkie opory i wszedłem na strych, aby bliżej przyjrzeć się od lat leżącej tam Księdze. Była to Biblia w przekładzie Jakuba Wujka (duży format), którą przywiozła moja teściowa z Ameryki. Co najważniejsze, miało ono aprobatę biskupa.

Teraz miałem już własne Pismo Święte. Byłem bardzo uradowany. Czytając je przypominałem sobie wiele spraw, które tłumaczył mi ów badacz. Dopiero teraz mogłem poznać i zrozumieć, iż to Boska opatrzność chroniła mnie przed gradem kul na froncie, że to Bóg używa swoich aniołów, „którzy na posługę bywają posłani dla tych, którzy zbawienie odziedziczyć mają” –Hebr. 1:14.

Brałem teraz Pismo i czytałem z niego swoim sąsiadom, którzy zachowywali pewien dystans, jak dawniej ja to czyniłem, gdyż mieli obawę, czy aby nie jest to fałszywa Księga – może heretycka? Pokazywałem im aprobatę biskupa, ale mimo to trudno im było cokolwiek z niej zrozumieć. Dzisiaj wcale nie dziwię się katolikom, iż nic nie wiedzą z Pisma Świętego, bo sam tego w moim życiu doświadczyłem. Nie wiedzą, bo nie czytają i mało jest im tłumaczone. Gdybym nie spotkał się z tym badaczem, byłbym nadal w ich położeniu, a na zapytanie: „Czy rozumiesz to, co czytasz?” odpowiadałbym słowami Etiopczyka eunucha: „Jakżebym mógł, jeśli mnie nikt nie pouczył?” – Dzieje Ap. 8:30-31.

Pewnego razu poszedłem do księdza. Gdy mnie zobaczył, zapytał: „Co was tu sprowadza?” Ja na to: „Proszę księdza, czytam Pismo Święte i mam pewne wątpliwości w różnych sprawach”. Ksiądz rzecze: „A w jakich to?”. Mówię: „Na przykład, w sprawie nieomylności papieża”. Ksiądz na to: „Papież jest takim samym człowiekiem jak my, ale co powie w kościele w sprawach wiary, to jest tak i amen”. Ja mówię dalej: „A jak się ma sprawa z duszą nieśmiertelną, bo czytam Pismo i nigdzie nie jest napisane, ze człowiek ma duszę nieśmiertelną?” Ksiądz się zmieszał, ale powiada „Słuchajcie, Sanocki, przecież juz starożytni Grecy wierzyli w nieśmiertelność duszy. Platon, Sokrates i inni” Ja na to: „Ale Pismo św. nic nie mówi o tym”. A on mi znowu przytacza tych starożytnych pogańskich mędrców greckich. „Kościół naucza – mówię – że człowiek składa się z ciała i duszy, i że przy śmierci one się rozdzielają dusza idzie do piekła, czyśćca lub nieba. Jezus Chrystus, jak przyszedł na ziemię, nie miał żadnego grzechu, to Jego dusza – mówię dalej – musiała zaraz pójść do nieba”. Ksiądz na to: „A naturalnie, tak, tak”. Ja na to: „To jak Pan Jezus umarł, a potem zmartwychwstał, o czym czytamy, na przykład, w 20 rozdziale Ewangelii według św. Jana, to gdzie Jego dusza znajdowała się przez trzy dni?” Ksiądz zmieszał się i radził mi, abym przestał czytać Pismo Święte

Przyszedł wreszcie dzień, kiedy poszedłem po raz pierwszy do zboru na społeczność braterską. Byłem wielce zaskoczony, gdy zobaczyłem wzajemną życzliwość wśród zborowników. Gdy wysłuchałem wykładu ze Słowa Bożego, którym służył jeden ze sług zborowych, serce moje podpowiedziało mi „Tu rzeczywiście mieszka Bóg”. To był przełom w moim życiu. Do kościoła katolickiego juz więcej nie poszedłem, ale w domu zaczęła się wielka wojna. Szczególnie bojowymi okazały się moja żona z teściową. Wyrzuciły mnie z domu i przez cztery miesiące byłem poza domem. Przez ten czas mieszkałem u braci, którzy przygarnęli mnie do siebie i zaopiekowali się mną. Ponieważ w gospodarstwie, jakie posiadaliśmy, potrzebny był gospodarz, więc po tym czasie żona przyszła po mnie i to piekło trochę się zmniejszyło.

Pewnego razu, gdy moim domownikom czytałem Biblię, moja teściowa akurat paliła w piecu chlebowym, tak ją zirytowały te słowa, ze raptem chwyciła mi z rąk Biblię i wrzuciła ją do pieca. Biblia spłonęła. Kupiłem więc u braci nową Biblię i tej już nie spotkał taki tragiczny los.

Swego czasu odbywały się w parafialnym kościele tak zwane misje. Była też na nich matka brata Klekota. Ksiądz misjonarz wołał z ambony, żeby przyprowadzić tych, co pobłądzili i odeszli od „matki” – kościoła. Poszedłem więc z bratem Klekotem i jego matką do księdza misjonarza i mówię. „Słyszałem, że ksiądz misjonarz wołał z ambony, by przyprowadzić tych, którzy pobłądzili, więc przyszliśmy, żeby nam ksiądz wyjaśnił, w czym pobłądziliśmy”. On na to „Głuptasy! Czy wy rozumiecie Pismo Święte?” Odpowiedzieliśmy „Właśnie w tym celu przyszliśmy, żeby nam ksiądz wytłumaczył”. Ksiądz wówczas: „Kiedyście tacy mądrzy, to powiedzcie mi, w ilu językach zostało napisane Pismo Święte? Odpowiedzieliśmy, że w dwóch, w języku hebrajskim i greckim. „No dobrze, no dobrze „ – ciągnął dalej ksiądz zmierzając do zakończenia rozmowy. Jednak nie mieliśmy zamiaru ustąpić i mówimy „To w końcu niech nam ksiądz powie, w czym pobłądziliśmy?” „Hmm… Wy nie wierzycie w ojca świętego i biskupów!” Wówczas przyszły nam na pamięć słowa Pana Jezusa z Ew. Mat. 23:8-9 i mówimy: „Niech nam ksiądz wytłumaczy, jak mamy rozumieć to, co powiedział Zbawiciel „Ale wy nie nazywajcie się mistrzami; albowiem jeden jest mistrz wasz, Chrystus; ale wyście wszyscy braćmi. I nikogo nie zówcie ojcem waszym na ziemi, albowiem jeden jest Ojciec wasz, który jest w niebiesiech”. Pytam księdza. „Jak to mamy rozumieć?” Albo z 2 Listu do Tesaloniczan, rozdział 2 wiersze 3 i 4: „…człowiek on grzechu, on syn zatracenia, który się sprzeciwia i wynosi nad to wszystko, co się zowie Bogiem, albo co ma Boską cześć, tak iż on w kościele Bożym jako Bóg usiądzie, udawając się za Boga. Niech nam ksiądz wytłumaczy, jak to mamy rozumieć – pytam – do kogo się to odnosi7” Ksiądz misjonarz widząc, do czego zmierzamy, bardzo się zdenerwował, złapał nas za ramiona i wypchnął za drzwi, mówiąc „Idźcie, idźcie, nie chcę z wami dyskutować, koniec dyskusji!”.

Matka Klekota była przy tym obecna i wszystko pilnie obserwowała. Ta dyskusja ją przekonała, gdzie jest Prawda i kto rzeczywiście pobłądził.

W 1933 r. poświęciłem się na służbę Bogu, kupiłem sobie wszystkie tomy Wykładów Pisma Świętego br. Russella, które pilnie studiowałem i jeszcze dotąd z nich korzystam. Bracia, dażąc mnie zaufaniem, wybrali mnie na sługę zboru i do tego czasu jeszcze służę im, na ile Pan użycza mi zdrowia i siły. Z łaski Bożej przeżyłem juz 94 lata i w dalszym ciągu studium biblijne jest moim najmilszym zajęciem. Obecnie szczególnie interesuje mnie sprawa plag egipskich, które według br. Russella (Tom VI, s. 210) mają być figurą na plagi, jakimi ma się zakończyć wiek Ewangelii. Te ostatnie opisał św. Jan w 15 i 16 rozdziale Księgi Objawienia. Są to bardzo ważne sprawy, bo musimy wiedzieć, co jeszcze ma przyjść na świat, zanim zostanie ustanowione Królestwo Boże na ziemi

Drogie Braterstwo! Tylko część z mojej drogi do Prawdy Wam. opisałem Spoglądając wstecz z perspektywy przeżytych lat, widzę, jakim przedziwnym niebiańskim blaskiem Prawda Boża opromieniła moje życie. Bóg raczył sprawić, że stałem się uczestnikiem Jego łask i tajemnic! Niech Mu za to będzie chwała po wszystkie wieki!

Życzę wszystkim Braciom i Siostrom wytrwania w Prawdzie. Amen.

Brat, z łaski Pana, W. Sanocki z Wrocanki k/Jasła

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Marzena

Przyglądamy się z wyraźną sympatią, podziwem, czasem miłością, gdy siadają w pierwszym rzędzie. Zanurzenie w wodę. Nasze refleksje, wspomnienia. Obserwujemy napięcie na tych bliskich nam twarzach, ulgę, uśmiech. Chcielibyśmy pomóc im, zapewnić o naszej obecności, zrozumieć.

Może nauczyć się czegoś?

„… najpierw, wcześniej ustawiczna myśl, że… były takie wątpliwości, że jestem za młoda. Rozmawiałam z moją mamą. Ona też poświęciła się mając osiemnaście lat. Potem był zbór. Wstałam i powiedziałam, że zamierzam się poświęcić na najbliższej konwencji. U nas jest taki zwyczaj, że prosi się o opinię zboru; czy ktoś nie ma jakichś zastrzeżeń. Nie, nie było. Bardzo się ucieszyli. Były łzy, nie ukrywana radość. Bardzo mi to pomogło. Jakąś taką opieką mnie otoczyli, czułam to bez rozmowy. Ale ciągle rosło coś we mnie. I jeszcze ciągle wątpliwości, że młoda, że nie znam siebie, że nie podołam, że może pojawi się jakiś człowiek w moim życiu i… może tak sprawi, że odejdę, albo jakieś wydarzenie się stanie lub coś innego. Nie znałam siebie.

To pierwsze, że wstałam w zborze, dodało mi siły i pewności, ale to było tydzień przed konwencją. Pozostały obawy, że ja… czy jestem godna tego. Ktoś, nie wiem już kto, powiedział mi, że przecież Bóg tak ukochał nas, że dał Syna i że jednak w Jego oczach jesteśmy dużo warci, że Mu na nas zależy.

I Białogard. W przeddzień strasznie spaliło mnie słońce. Miałam gorączkę, dreszcze, byłam dosłownie „wycięta”. Pierwszy dzień konwencji minął nijak. Myśli miałam rozwiane. Słuchałam wykładów, wyciągałam jakieś wnioski, a nagle wszystko się waliło, ciągle myśl, że i tak jestem bez sensu.

Brat poprosił, aby ci, którzy chcą przyjąć chrzest, podnieśli rękę. Nie, nie zrobiłam tego, nie podniosłam ręki. Siedziałam na kocu. Po drugiej stronie siedziała Iwona. I już sobie postanowiłam: chcę to zrobić. Boże, ja chcę to zrobić! I… nie miałam siły. Nie umiałam się podnieść z tego koca. Było dziesięć minut do wykładu. Coś tak okropnego mnie przygniotło, że nie umiałam wstać. I tylko modliłam się: Boże, ja chcę to zrobić, ja potrafię to zrobić! Nie miałam siły. Nie mogłam. Wtedy popatrzyłam na nią i pomyślałam, że ona chyba też… Ona wstała i idzie do mnie. Ja dalej siedzę i gryzę się w środku z tą moją bezsiłą. To tak, jak gdyby ktoś odebrał mi umiejętność chodzenia, umiejętność, że wstaję i tym samym rozkazuję moim nogom, aby szły. Wtedy ona dała mi rękę i powiedziała: Chodź, idziemy!

Wtedy coś mnie podniosło. Chyba wtedy potrzebny był mi drugi człowiek i ręka, która pozwoliła mi wstać. I dopiero, gdy usiadłam na tym stołku, poczułam ulgę. Poczułam się szczęśliwa. Wszyscy wokoło również byli uśmiechnięci i szczęśliwi, jak gdyby chcieli mi dziękować. Mieli takie piękne spojrzenia. I wtedy, w myślach, ja też zaczęłam dziękować: Boże, dziękuję! Dziękuję Ci! Bądź ze mną.

Byłam bardzo podniecona – nerwowe ruchy, długopis spadł, chustki zapomniałam, przewróciłam krzesło. Nic nie mówiłam. Taki dziwny stan. Powiedziałam tylko, jak mam na imię. Nie słyszałam, co do mnie mówią i… nic już nie wiedziałam. Gdy brat mnie zanurzył, popłynęła z prądem moja pożyczona chustka i już się nie odnalazła.

Ale wtedy, gdy wyszłam z wody, czułam się jak nowo narodzona. Czułam się lekko. Tak sobie skojarzyłam, że taki lekki jest puch, piórko. Tak czułam się i psychicznie też.

Bardzo gorąco modlę się do Boga. Tyle razy się modliłam. I nigdy, kiedy nawet modliłam się pół nocy, gdy wylałam nie wiadomo ile łez, nigdy nie było takiego efektu, że czułam się po prostu czysta. Nie wierzyłam wcześniej, przed poświęceniem, że dosłownie można czuć się oczyszczonym z wszystkiego, co zostawia się za sobą. Że Bóg unieważnia wszystkie grzechy. Dosłownie to odczułam. I to trwa do dzisiaj. Może to zbyt odważne, ale wydaje mi się, że Bóg wtedy daje jednak maleńki fragment swojego ducha. I tym też, którzy są obok nas.”

Rozmawiał Michał Targosz

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Patrząc z perspektywy czasu minionych dziesięcioleci, można powiedzieć: Jak dziwne są drogi Boże, po których Pan prowadzi Swój lud według Swojej mądrości. Rzecz dzieje się w miejscowościach leżących na peryferiach Lwowa – Dublany i Grzybowice. Chociaż są to duże miejscowości, liczące po kilka tysięcy mieszkańców, zbór jednak nigdy nie był liczny, w najlepszym okresie swojego rozwoju składał się z kilkunastu osób, w tym kilkoro dzieci. W jego historii przewija się postać, zasługująca na krótką relację, której spisania podjęłam się.

Otóż w 1890 roku w Dublanach w rodzinie Pasierskich (nasza stryjeczna rodzina) urodziła się najmłodsza córeczka, której dano imię Maria. Najstarsza córka Katarzyna miała w tym czasie już około 20 lat. Między nimi było pięciu braci. Maria, najmłodsza latorośl rodziny Pasierskich, nie odczuła długo macierzyńskiej miłości, mając zaledwie pięć lat, jak zmarła jej matka. W niedługim czasie ojciec pojął drugą żonę. Starsza siostra, Katarzyna, opuściła dom, gdyż wyszła za mąż. Może ktoś z braci pamięta ją, bo poznała prawdę i poświęciła się Bogu na służbę. Jej nazwisko po mężu Moroz. Zmarła w 1953 roku.

Otóż dla tej biednej sierotki Marysi, nie pozostało nic, oprócz Pańskiej opieki z wysokiego Nieba.

Zaczynał się wiek XX, zaczęło rozwijać szkolnictwo. W sąsiednim domu było przedszkole zwane Ochronka. Przyjmowano do niego dziewczynki w wieku od 7 do 12 lat i uczono ich różnych ręcznych robót, ale do tego potrzebne było płótno i inne przybory. Marysi często tego odmawiano, a sama nie miała za co ich kupić. Była bardzo zdolna. Czasami ze łzami w oczach prosiła o kawałek płótna lub coś innego, lecz zazwyczaj kończyło się to odmową.

Jak mi ciocia opowiadała (piszę ciocia, bo według ciała była moją ciocią, ja również jestem z domu Pasierska), pewnego razu, gdy macocha trochę podpiła, bo lubiła zaglądać do kieliszka, zaszła sprzeczka między nimi. Macocha złapała dziewczynkę, rzuciła pod stodołę aż coś pękło jej w kręgosłupie. Lekarz po oględzinach stwierdził, że to wymaga długiej kuracji. Musi nosić specjalny gorset. Ale kto w tamtych czasach myślał o gorsecie? Nikt nie zajął się leczeniem dziewczynki, przeto do śmierci pozostała kaleką.

Ciocia była wychowana religijnie w obrzędzie rzymsko-katolickim, jej matka zaś była greko-katoliczką. Tak się złożyło, że religię w szkole prowadziło dwóch księży – polski i ukraiński. Obaj rozpoczęli walkę o dziecko. Polski twierdził: Twoją opiekunką jest Matka Boska Częstochowska; ukraiński powiedział: Dla ciebie polska Matka Boska jest macochą, tylko ukraińska jest twoją matką. Marysi bardzo zależało na tym, by mieć opiekunkę, wybrała więc częstochowską, bo cała rodzina należała do kościoła rzymsko-katolickiego.

Lata biegły, w międzyczasie zmarł ojciec, trzeba więc było samej pomyśleć o sobie. W Dublanach jest Akademia Rolnicza, można było znaleźć w niej pracę. Nadarzyła się też i dla niej okazja, gdyż młode małżeństwo z uczących profesorów, mając dwoje małych dzieci, potrzebowało służącej. Nie namyślając się długo podjęła u nich pracę. Praca składała się z doglądania dzieci, prania, sprzątania, gotowania i robienia zakupów. Pani była bardzo wymagająca. Należy sobie tylko wyobrazić, jak przy słabych siłach można było wykonać tyle zadań. Chlebodawcy, mimo iż uznawali się za chrześcijan, jednak nie znali napomnienia Pańskiego, że ze sługami powinni obchodzić się wspaniałomyślnie.

Chcę podać jeden z wielu takich przykładów. Pewnego razu, po generalnym praniu, Marysia miała wszystko dokładnie wyprasować. Gdy już wszystko było uprasowane i ułożone na poszczególne części według rodzaju bielizny, pani przyszła, sprawdziła prasowanie bielizny, po czym zostawiła kartkę z adnotacją: Marysiu, masz poprawić prasowanie. Nie było wskazania, które części bielizny jej się nie podobały. Mogła przecież odłożyć tą część, którą należało poprawić, a tak trzeba było wszystko prasować od początku.

Gdy szła po zakupy to pani nakazywała, żeby sprzedawca chleb podawał szczypcami, a ponieważ sprzedawcą był niedaleki sąsiad cioci i rówieśnik, nie bardzo chciał słuchać poleceń jej pani. Największy problem z tym miała, gdy w sklepie było dużo ludzi, bo nie wypadało jej mówić sprzedawcy, aby dla jej pani brał chleb szczypcami.

Obowiązków miała tak dużo, że praca w każdym dniu przedłużała się do późna w nocy. I jeszcze wszystkiego nie mogła wykonać. W dni świąteczne miała wolne, więc szła do rodzonej siostry, aby trochę się swoim ciężarem podzielić. Nawet swoją siostrę wołała „mamo”, bo mówiła, że tego słowa w jej życiu brakowało. Siostra Kasia Moroz miała pięcioro dzieci, czterech synów i jedną córkę. Gdzieś w latach 1923-1930 umiera dorosły syn w 21 roku życia i ta jedyna córka mająca 16 lat. Siostra Katarzyna bardzo mocno to przeżywa, a Maria jest najbliższą towarzyszką tego nieszczęścia.

Powoli, jak pąk kwiatowy, zaczyna się rozwijać inna sprawa w życiu naszej biednej sieroty. Do sąsiadów, gdzie służy, przyjeżdża ze Lwowa gorliwa chrześcijanka, wyznawczyni wiary Jezusa Chrystusa, o nazwisku Orłowska. Ta przyglądając się życiu tej biednej sieroty, pocieszała ją słowami Ewangelii z Pisma Świętego, że przyjdzie taki cudowny czas Królestwa Bożego, gdzie ludzkość zostanie podniesiona moralnie i nie będzie człowiek wykorzystywał drugiego człowieka, każdy będzie szczęśliwy. Ciocia sobie to bardzo upodobała, nabyła Biblię od siostry Orłowskiej i w wolnych chwilach, których było bardzo mało, czytała tą Bożą księgę. Początkowo miała poważny kłopot z Matką Boską, bo od dzieciństwa wpajano jej, że ona jest pośredniczką, orędowniczką itp, a w Biblii znalazła inną naukę. Czytała w Listach apostolskich:

„Albowiem jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek Chrystus Jezus” – 1 Tym. 2:5;

„Dzieci moje, to wam piszę, abyście nie grzeszyli. A jeśliby kto zgrzeszył, mamy orędownika u Ojca, Jezusa Chrystusa, który jest sprawiedliwy. On ci jest ubłaganiem za grzechy nasze, a nie tylko za nasze, lecz i za grzechy całego świata” – 1 Jana 2:1-2;

„Ten przecież wstawia się za nami” – Rzym. 8:34;

„Dlatego też może zbawić na zawsze tych, którzy przez niego przystępują do Boga, bo żyje zawsze, aby się wstawiać za nimi” – Hebr. 7:25.

Tym razem Pan kierował tą sprawą i dał jej zrozumieć, że przewodem wszelkich łask Bożych jest Odkupiciel, Chrystus Pan i tylko tą drogą można się zbliżać do Boga. Innych pośredników ani orędowników Bóg sobie nie upodobał.

Jednak trudno jej było oderwać się od Kościoła rzymskokatolickiego. Dłuższy czas czytane Słowo Prawdy leżało w jej umyśle, dojrzewało, a w sercu toczyła się walka i to wielkie pytanie: Gdzie jest Prawda? Czy w nauce Kościoła rzymsko-katolickiego, czy w Biblii? Czy Maria jest pośredniczką, czy Jezus Chrystus, który umarł za grzechy świata i stał się Odkupicielem wszystkich grzeszników.

To ją w pewnym sensie powstrzymało od chodzenia do kościoła i od praktyk religijnych. Minęło chyba ze 3 lata od czasu jak była u spowiedzi. Pamięta, że było to przed Wielkanocą, w kilka lat po zakończeniu się I wojny światowej. Wszyscy ludzie szli do kościoła, by się wyspowiadać przed księdzem. Ona też poczuła taką potrzebę serca i jak przed laty, tak i teraz, chciała tego dokonać. Przez kilka kolejnych dni chodziła do kościoła, chcąc dostać się do konfesjonału, jednak ksiądz ciągle był zajęty. W ostatnim dniu przed Wielkanocą znów czekała na spowiedź wraz z innymi kobietami. Ksiądz przyjechał bardzo spóźniony i pod kościołem pośpiesznie powiedział, że dziś będzie spowiedź tylko dla inteligencji, a ludzi ze wsi nie będzie spowiadał. To wydało się jej tak poniżające i bolesne, że niewiele myśląc, zwróciła się do stojących obok kobiet i powiedziała: Chodźmy do domu, będziemy świętować z naszymi grzechami. I tak się stało. Wszystkie kobiety poszły do domu. Ona już nigdy więcej do spowiedzi nie poszła. To dało jej dużo do myślenia i było powodem do zwrotu w jej życiu. Jeden nierozważny czyn, kilka drastycznych słów księdza wystarczyło, aby poważnie rozważyć sprawę słuszności i niesłuszności, prawdy i błędu.

Po powrocie z kościoła ciocia opowiedziała o całym zajściu siostrze Orłowskiej. Ta po wysłuchaniu zaproponowała jej, żeby przyszła na nabożeństwo, które się odbywa we Lwowie przy ul. Cłowej 6. Postanowiła pójść. Były to lata 1932-1933. Odległość do tego miejsca była spora bo ponad 10 kilometrów. Mimo słabego zdrowia, nie przestraszyła ją ta odległość i udała się w podróż pieszą. Na sali było zgromadzonych wiele osób. Na ścianie wisiał rysunek Namiotu Zgromadzenia. Coś było z niego tłumaczone. Ten widok podziałał na nią bardzo negatywnie, gdyż spodziewała się zobaczyć obraz Matki Boskiej i innych świętych, a nie jakiś rysunek. Natychmiast zamierzała opuścić salę, ale była tak zmęczona podróżą, że musiała chwilę odpocząć. usiadła więc wielce roztargniona. W tym czasie rozpoczęło się nabożeństwo. Zebrani zaśpiewali pieśń, ktoś pomodlił się i do wykładu został powołany brat. Mówił tak przekonywająco, że postanowiła pozostać dłużej. Później wielekroć powracała myślą do tego zdarzenia i mówiła: Nazwiska mówcy nie pamiętam, ale zapamiętałam to, co mówił. Był to wykład na temat – „Perła bardzo kosztowna”.

To były słowa, które przekonały ciocię o słuszności Boskiej Prawdy. Później pokochała tą Prawdę i pozostała jej wierną aż do śmierci.

W tym czasie rodzony jej brat Wicenty zaproponował, że pomoże jej wybudować własny domek, aby miała gdzie w starości głowę skłonić. Wyraziła na to zgodę. Po ojcu, w spadku, otrzymała działkę, miała też parę złotych własnych oszczędności, które zarobiła na służbie. Wreszcie będzie miała swój własny kąt i będzie mogła służyć niebiańskiemu Panu a nie ziemskim nadludziom – wykorzystywaczom biednych ludzi. Zamierza przyjąć chrzest, który połączy ją z Panem, aby Mu służyć przez resztę życia. W tym czasie odchodzi od państwa, którym służyła, bowiem trzeba było zająć się budową domu. Chwilowo zamieszkuje u rodziny. Według swych możliwości uczęszcza do zboru na nabożeństwa. Zaczyna się podwójna budowa – duchowa i ziemska. Na miejsce budowy domu zaczęto zwozić materiały budowlane, najpierw glina, słoma, kołki, bo w tamtych czasach biedni ludzie budowali z takich materiałów, była to tak zwana budowa wałkowana, lepili dom jak gniazdko dla jaskółki. Zgromadzono deski na dach, okno, drzwi. Zakupiono gonty na pokrycie dachu. I tu rozpoczął się największy dramat rodziny. Nie dość, że ludzie prześladują ją za to, że odeszła od kościoła rzymsko-katolickiego, nazywają ją heretyczką, na codzień nie szczędzą jej uszczypliwych słów, to jeszcze umiera syn siostry Katarzyny z powodu wypadku.

Wydarzenie miało przebieg następujący. Po te deseczki (gonty) pojechał syn siostry Katarzyny. Wracając z powrotem, mniej więcej 1 km. od domu, konie spłoszyły się. Syn chociaż umiał powozić końmi, bo wtedy liczył 24 lata, nie mógł jednak powstrzymać galopujących koni i spadł pod wóz. Wóz przejechał przez niego z całym ciężarem. Chłopak doznaje pęknięcia płuc i po trzech dniach umiera. Jakby się sprzysięgły wszystkie złe moce. Pan dozwala na tak dotkliwe doświadczenia.

Porozrzucane deski pozbierało się, ale jak pozbierać łzy siostry, która okropnie rozpacza po dzieciach. Do tego ognia doświadczeń dolewają oliwy sąsiedzi i mieszkańcy Dublan oraz okolicznych miejscowości. Ludzie, jakby opętani przez demona nie dają przejść swobodnie drogą, plują, rzucają prochem, wyzywają, bluźnią i zapowiadają karę Boską za to, że porzuciła wiarę katolicką. Ciocia w tym czasie posiada już dużo informacji Pisma Świętego o Jezusie, o zbawieniu i o Królestwie Bożym. By pocieszyć swoją siostrę Kasię po stracie ukochanego syna, opowiada jej, że przyjdzie zmartwychwstanie, że Bóg miłosierny sprawi, iż zobaczy swoje dzieci. Ponadto daje jej Biblię, radzi aby czytała, to znajdzie potrzebną w jej dramacie pociechę. Siostra Katarzyna dużo czyta, to przynosi pożądany owoc. Nie tylko, że znajduje pociechę, kojący balsam na swoje zbolałe serce, ale poznaje Prawdę Bożą. Ona daje nowy impuls jej życiu, doświadczenia stają się lżejsze do zniesienia. Już teraz obydwie przyjmują przekleństwa ludzi z przyzwoleniem serca, a wrogość sąsiadów jeszcze bardziej zbliża je do Boga.

Uczęszczają do zboru we Lwowie. Jest im raźniej, bo teraz obydwie przemierzają pieszą dziesięciokilometrową drogę do Lwowa, by razem rozważać Słowo Boże i uczyć się jak żyć na tym świecie, wśród ludzi, którzy nie rozumieją drogi Pańskiej i wyrządzają im moralną krzywdę, zarzucając im odstępstwo.

Swego czasu postanowiły zaprosić braci i siostry ze zboru lwowskiego, żeby przyszli ich odwiedzić. Bracia z wielką chęcią przyjęli ich zaproszenie i przyjechali na 12 furmankach. Tu znów diabeł nie dał za wygraną i w obronie błędu zmobilizował całą wieś. Nabożeństwo zorganizowano pod namiotem ale jak tylko rozpoczęło się, cała wieś zbuntowała się. Wszczął się ogromny rozgardiasz, ludzie zaczęli krzyczeć, wyzywać, kląć, bluźnić, bić konie, zapędzać do stawu. Tak, niestety, zostali wychowani przez swych duchowych przywódców, którym dają posłuch nieświadomi swych czynów ludzie. Mamy tego przykłady z czasów apostolskich, gdzie uczeni w Piśmie i faryzeusze często wzniecali bunty przeciwko prawdziwym chrześcijanom. Pod ich namową apostoł Piotr znalazł się w więzieniu, także Pawła i Sylasa uwięziono i wychłostano z poduszczenia przywódców religijnych. Czy tym razem obyło się bez ich wiedzy, trudno sądzić. Wprawdzie niedaleko znajdował się posterunek policji, który został powiadomiony o zajściu, ale przybyły na miejsce komendant, nie stanął po stronie pokrzywdzonych, lecz po stronie atakujących i nakazał wszystkim rozejść się. Od tego wydarzenia już nigdy w tej miejscowości nie było otwartego zebrania – oprócz pogrzebu.

Domek powoli wykańcza się. Brat Wicenty, z przyzwolenia Marii, zabezpiecza sprawy własności domu i od razu zapisuje na swoją córkę, która po śmierci Marii ma otrzymać go w spadku.

Przyszedł rok 1934, na sali we Lwowie do chrztu zgłosiło się kilku kandydatów, między nimi stanęła siostra Maria, nasza ciocia. Bracia wyznaczyli datę chrztu i naznaczyli miejsce, gdzie ma się chrzest odbyć. Miejscem tym były tak zwane „Stawki”, to jest daleko od Grzybowic, a od Dublan przeszło 6 kilometrów. Chrzest ma odbyć się wczesnym rankiem. Bracia, bogatsi o wcześniejsze przykrości w czasie chrztu, wybrali tę porę dnia za najbardziej odpowiednią, bo w dzień przeszkadzały pastuchy, rzucały do wody grudami ziemi, kamieniami i czym popadło. Pewnego razu w pobliżu braci stanął jakiś obcy człowiek i gdy brat zanurzał chrzczącego się, on wypowiadał „umarł”, a gdy go podnosił wypowiadał „wstał”.

Nadszedł wyznaczony dzień, była to oczywiście niedziela. Ciocia wybrała się bardzo rano, gdy tylko świtało, aby swoje poświęcenie wykazać przed wieloma świadkami. Ponieważ cała droga do miejsca chrztu prowadziła polnymi ścieżkami, miejscami zarośniętymi trawą i różnym zielskiem, podróż była utrudniona i nie można było przyśpieszyć. Szła bardzo długo i spóźniła się. Gdy dochodziła do miejsca, bracia wracali już z powrotem. Zatrzymała się. Było jej bardzo przykro, że nie zdążyła na czas. Omalże nie rozpłakała się. Bracia jednak okazali się na tyle wyrozumiali i wspaniałomyślni, że powrócili na owo miejsce i chrzest odbył się. Nad miarę uszczęśliwiona, że mogła uskutecznić swój dobry zamiar serca, samotnie wróciła do domu z tymi samymi niedogodnymi i nieznanymi ścieżkami, gdyż pierwszy raz w życiu szła w te strony.

Wróciwszy do domu, swoimi wrażeniami podzieliła się z siostrą Katarzyną, która w niedługim czasie poszła za jej przykładem, poświęciła się i była wierna do śmierci. Ziemską pielgrzymkę zakończyła wiosną 1953 roku.

Siostra Maria opowiadała prawdę wszystkim i wszędzie na ile tylko posiadała możności. Ciągle czytała Pismo Święte. Tomy br. Russella przeczytała siedem razy, a pieśni nabożne ze śpiewnika Brzasku Tysiąclecia w języku polskim i ukraińskim znała prawie wszystkie na pamięć. Do prawd fundamentalnych miała głęboki szacunek i w jej sercu zajmowały pierwszoplanowe miejsce. Lubiła bardzo rozmawiać o takich doktrynach, jak odkupienie przez krew Chrystusa, powołanie Kościoła, wtóra obecność naszego Pana, ustanowienie Królestwa Bożego itp. Pod względem czystości nauk była bardzo czuła i nigdy nie dawała zgody, żeby Prawda była zniekształcana. Szybko dawała podstawę z Pisma Świętego lub z podręczników Wykładów Pisma Świętego.

Chociaż zewnętrzny jej wygląd był niepozorny, lecz wnętrze było uprzejme i z każdym mogła porozmawiać. W wybudowanej chatce, rzec można lepiance, przeżyła ponad 20 lat. Drzwi tej chaty były zawsze otwarte dla braci i sióstr. Pan kierował jej życiem, mimo skromności, nigdy nie brakowało chleba i zabezpieczenia podstawowych potrzeb dnia codziennego. Oczywiście doświadczeń jej nie brakowało, lecz miała to przeświadczenie, że życie każdego dziecka Bożego przeplatane jest nie tylko złotymi nićmi błogosławieństw, ale i czarnymi nićmi trudności i doświadczeń. Tak to pierwsze jak i to drugie towarzyszyło jej życiu.

Swoim postępowaniem zyskała sobie uznanie u wielu ludzi, a że mieszkała blisko młyna to i mąka z tego domu nie wychodziła. Było tak, jak u wdowy z Sarepty za dni Eliasza. Sama nauczyła się szyć, igła i nici zawsze były pod ręką. Jeśli komuś zdarzyła się jakaś przygoda i worek się rozerwał, to ona szybko służyła pomocą. Młynarze zawsze, w razie potrzeby, posyłali ludzi do cioci, a ludzie za wyświadczoną pomoc wynagradzali mąką. Nigdy nie brakowało chleba w tym domu, a nawet podczas ciężkich warunków ciocia dzieliła się chlebem z niektórymi siostrami ze Lwowa. Gdy Rosjanie okupowali nasze tereny w 1940 r. było bardzo ciężko o chleb.

Pewnego razu, gdy sprzedawca pojechał furmanką do Lwowa za chlebem, ludzie od rana czekali pod sklepem. Sprzedawca dowiózł chleb dopiero wieczorem. Wszczął się wielki ruch, ludzie nie pozwolili wnieść chleba do sklepu, każdy sięgał ręką pod plandekę, żeby do domu wrócić z chlebem. Między innymi stała też i ta pani, u której ciocia kiedyś służyła. Ona też sięgała pod tą plandekę gołą ręką po chleb, jej też zależało wrócić do domu z chlebem. Ciocia stała z boku i mówiła: Niech najpierw kupią matki, które mają dzieci, a że był ten sam sprzedawca, któremu kiedyś jej pani kazała podawać chleb szczypcami a nie gołą ręką – mimo wewnętrznych oporów, powiedziała: „Jaśku przynieś szczypce”. Później mówiła, że może źle powiedziała, że może ta pani się obraziła, ale jak wiemy z Pisma Świętego – bogaci muszą płakać i tylko w dobrobycie wyrażają swoje maniery, ale jak bieda, to nie zwraca się uwagi na maniery.

Chociaż ciocia zyskała sobie swoim chrześcijańskim postępowaniem wielu przyjaciół, to jednak wrogowie Prawdy dość często zakłócali jej spokój. Powodowani fanatyzmem religijnym, byli źle do niej usposobieni, lecz w każdym przypadku widoczne było kierownictwo Pańskie.

Gdy przechodził ostatni front w 1944 r. to parę metrów od domu w ogrodzie spadł pocisk katiuszy, ale nie rozerwał się. Był on ogromnych rozmiarów. Trudno sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby pocisk wybuchł? Później saperzy zabrali go z ogrodu.

Przytoczę też i inne zdarzenie. Pewnego wieczoru, jesienią 1945 roku, ktoś zapukał do drzwi i dał się słyszeć męski, złowrogi głos: Natychmiast otwierać, bo jak nie to zaraz polecą drzwi i okno. Siostra otworzyła. Wszedł uzbrojony, arogancko zachowujący się mężczyzna. Zaczął rozlewać wodę, rzucać krzesła i dał rozkaz rozpalać w piecu. Ciocia mówi, że do rozpalenia potrzebna nafta, która stoi na dworze. Ten pozwolił jej wyjść. Gdy wyszła z domu, a było bardzo ciemno, odeszła parę kroków, później oglądnęła się i dała jeszcze parę kroków, tak poszła i poszła dalej aż zniknęła w ciemnościach, udając się do sąsiadów, zawiadamiając ich o zdarzeniu. On widząc, że został oszukany począł strzelać. Po niedługim czasie ona powróciła, lecz nie sama, ale z sąsiadami, którzy już do świtu przebywali razem z nią. Stało się tak, jak to śpiewamy w jednej pieśni:

„Z iluż to trwóg, wielki potężny cię Bóg, dziwną swą mocą ratował”.

Kto interesował się Prawdą, w tym domu był chętnie widziany. Poglądy Prawdy przedstawiła całej rodzinie.

W 1935 roku zainteresował się Prawdą nasz ojciec. Zaczął czytać Pismo Święte. Pierwsza sprzeciwiła się żona, nasza matka, ale niedługo walczyła, poszła za przykładem męża, a my, dzieci, również czytaliśmy Pismo Święte i uczęszczaliśmy na nabożeństwa, które ciągle odbywały się w Dublanach. Następnie rodzony brat cioci Marii Paweł poznał i ocenił Prawdę, to był dziadek brata Zbigniewa Pasierskiego z Wrocławia. On nie był poświęcony, ale bardzo bronił Prawdy. Z kolei Prawdę oceniła rodzona siostra naszego ojca, ale to była starsza osoba i trudno jej było te rzeczy zrozumieć. Poznała też Prawdę nasza sąsiadka w Grzybowicach o nazwisku Wąsowicz Maria i jeszcze jedna siostra Kowalska Maria. Siostra Wąsowicz poświęciła się w roku 1950, a s. Kowalska parę lat wcześniej. Tak tą małą grupką bracia ze Lwowa i Zbojska odwiedzali i usługiwali Słowem Bożym. Bracia Pęcherek, Gładysek, Hasiuk, Grzela, Bogusławski, Wesołoski, Jamruk, Karas, Głowiński, Pełech, Witoszyński, Mielemączka. To byli ci, którym Pan pozwolił zetknąć się z Ewangelią i przekazywać ją innym. Smutnym jednak jest to, że niektóre imiona trzeba pominąć i nie wspominać, gdyż oni tak, jak pisze św. Paweł apostoł o Demasie „umiłowali ten świat”.

Gdy w 1950 roku poświęciło się nas na służbę Panu 7 osób, ciocia Maria bardzo się cieszyła, że nadal Zbór będzie istniał. Lecz już niedługo cieszyła się społecznością, bo siły coraz bardziej ją opuszczały. Zrobiła porządek z tym, co posiadała, bo zawsze miała życzenie, żeby po jej śmierci nadal Słowo Boże przebywało w tym domu, przekazała to siostrze Stasi Łajbidowej i po dziś dzień Słowo Boże jest na pierwszym miejscu w tym domu.

Na dwa lata przed śmiercią przeszła operację, ta z kolei zabrała jej część słabego zdrowia. Opiekowaliśmy się nią wszyscy. I tak z każdym dniem powoli siły ją opuszczały. Gdy już nie mogła wstawać w ostatnim tygodniu skinęła ręką, żeby podejść bliżej i przyciszonym głosem mówi: „Ja odchodzę, proszę was, przedłużajcie dzieło Pańskie i strzeżcie waszych szat w białości i czystości, żebyśmy się razem spotkali”. To były jej ostatnie słowa. W dniu 2 czerwca 1954 r. , po południu, słabe jej serce przestało bić na zawsze. I tak z tego małego zboru w Dublanach odeszła cicha bohaterka, człowiek o wielkim sercu, w świecie nic nie znacząca, ale przykładna chrześcijanka w rodzinie Pasierskich.

Pogrzeb odbył się 4 czerwca. W miarę swych możliwości, zjechali się bracia i siostry, aby oddać ostatnią posługę, bo wielu ją znało. Grób wykopano na brzegu cmentarza w krzewach, bo na środku nie pozwolili ludzie. Ojciec nasz nie prowadził sprzeczki z grabarzem, bo my wiemy, że ziemia wszystka jest Pańska i jej napełnienie.

O źródło mądrości Bożej! Jakże są dziwne i niezbadane drogi Twoje. Niech będą niewypowiedziane wdzięczności Tobie, Ojcze Święty i Synowi Twojemu na wieki wieków. Amen.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

W góry Prawda też trafiła…

„Pamiętaj o swoim Stwórcy w kwiecie swojego wieku, zanim nadejdą złe dni i zbliżą się lata, o których powiesz: Nie podobają mi się. Zanim się zaćmi słońce i światło, księżyc i gwiazdy, i znowu powrócą obłoki po deszczu. A są to dni, gdy będą drżeć stróże domowi i uginać się silni mężowie, gdy ustaną w pracy młynarki, bo ich będzie za mało, a wyglądające oknami będą zamglone, gdy zawrą się drzwi na zewnątrz, gdy ścichnie łoskot młyna, dojdzie do tonu świergotu ptasząt, i wszystkie pieśni brzmieć będą cicho, gdy nawet pagórka bać się będą i strachy czyhać będą na drodze; gdy drzewo migdałowe zakwitnie i szarańcza z trudem wlec się będzie, a kapar wyda swój owoc, bo człowiek zbliża się do swojego wiecznego domu, a płaczący snują się po ulicy, zanim zerwie się srebrny sznur i stłucze złota czasza, i rozbije się dzban nad zdrojem, a pęknięte koło wpadnie do studni. Wróci się proch do ziemi, tak jak nim był, duch zaś wróci do Boga, który go dał Marność nad marnościami, mówi Kaznodzieja, wszystko marność. Poza tym Kaznodzieja był mędrcem, uczył on także lud wiedzy, rozważał i badał, i ułożył wiele przypowieści. Kaznodzieja starał się znaleźć godne słowa i należycie spisać słowa prawdy. Słowa mędrców są jak kolce, a zebrane przypowieści są jak mocno wbite gwoździe; dał je jeden pasterz. Poza tym: Synu mój, przyjmij przestrogę! Pisaniu wielu ksiąg nie ma końca, a nadmierne rozmyślanie męczy ciało. Wysłuchaj końcowej nauki całości: Bój się Boga i przestrzegaj jego przykazań, bo to jest obowiązek każdego człowieka. Bóg bowiem odbędzie sąd nad każdym czynem, nad każdą rzeczą tajną czy dobrą, czy złą.” – Kazn. Sal. 12:1-14 (BW)

Ojcze mój, Tyś przyjacielem mojej młodości! Urodziłam się w 1927 roku, w małej wiosce Sawie, powiat myślenicki, w małym domku pod strzechą. Kiedy miałam 5 lat, przyszedł na świat mój brat, a że była bieda, to mnie wzięła moja babcia – mama taty – i wychowywała mnie 12 lat. Chodziłam do szkoły, byłam dobrą uczennicą, a szczególnie w religii, gdyż lubiłam bardzo śpiewać pieśni nabożne. Najbardziej podobała mi się pieśń:

„Pójdź do Jezusa, do Jego bram.
On cię oczyści krwią swoich ran,
On Zbawca, Lekarz i Pan.
Słuchaj, Jezu, jak cię błaga lud,
Słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud.
Przemień, o Jezu, smutny ten czas.
O Jezu, pociesz nas.
Że z nami jesteś, pozwól to czuć,
Nadzieje w sercu omdlałym wzbudź.
Daj przetrwać mężnie smutny ten czas.
O Jezu, pociesz nas.

Pieśń ta bardzo trafiła mi do serca, a szczególnie słowa:

Jezu, nie opuszczaj nas
Jezu, prowadź, bo giniemy
Jezu pociesz, bo płaczemy
Jezu, nie opuszczaj nas.
Tyś powiedział, że na ziemi
Nie zostawisz nas samemi
Jezu, nie opuszczaj nas.

Jak byłam pod nadzorem babci, musiałam chodzić do kościoła. Potem poszłam do pierwszej komunii i spowiedzi. Nie wolno było jeść ani pić przez 24 godziny przed tą uroczystością, bo to było prawo kościelne, że Pana Jezusa ma się przyjmować na głodny żołądek. Dostałam od babci parę groszy, żebym sobie po tym wszystkim kupiła coś słodkiego, ale jak to ośmioletnie dziecko – nie mogłam wytrzymać i zjadłam przed komunią. Nie przyznałam się nikomu, bo sobie pomyślałam, że przecież Pan Bóg to widzi i jak to jest grzech, to mnie surowo ukarze, ale nic się nie stało. Kiedy miałam 12 lat, musiałam iść do bierzmowania. W ostatnim roku mojego chodzenia do szkoły zawitała do nas Prawda. Przyjeżdżał z Krakowa, z Woli Duchackiej brat od Świadków, niejaki Antoni Sargas. Najpierw był w Woli Skrzydlańskiej, u braterstwa Bywalców (to byli rodzice br. Franciszka, dziadkowie br. Walentego). Kiedy przyjechał do mojej babci, rodzina Karczów bardzo ochotnie przyjęła Prawdę. Przyjechał też br. Franciszek Puchała z Niepołomic (brat Puchała był inicjatorem dyskusji z Jezuitami opisanej w wydanej w 1923 r. broszurze „Bitwa na niebie” – przyp. red.). Miał patefon z wykładami. Zebrało się bardzo wielu ludzi, jak to na wsi. Jak się ksiądz o tym dowiedział, to bardzo to skrytykował i wzywał, żeby nie słuchać „kociej wiary” i wszyscy się porozchodzili, bo bali się, że ich ksiądz wyklnie z kościoła. Moja babcia i cała rodzina Karczów czytali Pismo Święte. Tam znaleźli „prawdziwą” Prawdę. Moja babcia popaliła wszystkie obrazy, a było ich pełno na ścianach. Mnie ksiądz w ostatnim świadectwie dał ocenę niedostateczną i powiedział, że mnie w takim młodym wieku diabeł opętał, że się tego po mnie nie spodziewał. Mój ojciec prowadził walkę z księdzem, bo był bystry i czytał Pismo Święte i powiedział, że całe Pismo trzeba czytać ludziom, nie tylko Ewangelię. Moja mama bardzo Prawdę umiłowała, bo życie mojego ojca bardzo się zmieniło. Kiedy miałam 17 lat, postanowiłyśmy z mamą iść do księdza i wypisać się z kościoła katolickiego. Tyle się nagadał, ile chciał, ale wypis dał. Powiedział na koniec: Idźcie, przeklęte, w ogień wieczny! Ile was to jest tych „kociarzy”? Moja mama zdobyła się tylko na słowa, że jak był potop, to tylko 8 osób było zachowanych, a bezbożni byli potopieni.

Potem poznaliśmy brata Pawlika Jana z Kędzierzynki, Miksów, Kasprzyków, Knapików i wiele innych braci. Kiedy była konwencja w Pcimiu, postanowiłyśmy z mamą poświecić się Bogu na służbę. Tam w góry Prawda też trafiła. Była konwencja w 1946 r. – tam jest nasz „pomnik” poświęcenia. Był czarny chlebuś z młynka i czarna kawa, ale Słowo Boże świeciło nam i świeci aż dotąd. Pozostało dużo wspomnień z młodych lat. Nie było tyle literatury do czytania, ale to, co było w Piśmie Świętym zapisane, pozostawało zawsze świeże i nowe. Przez 4 lata miałam możność jeździć na konwencje. Nie było tyle pojazdów co dziś, często trzeba było iść pieszo. Ale…

„szła sobie Prawda, raz szosą – obdarta, biedna i boso, a kto się nawinął, każdy ją biedną ominął. A żeśmy są ubodzy sami, to ta Prawda spoiła się z nami”.

Aż dotąd błogosławił mi Pan, dopuszczał doświadczenia, ale nie wypuszczał z opieki, a co najważniejsze – dał nam nadzieję zmartwychwstania i życia wiecznego. Tego życzę z głębi serca wszystkim, którzy mają nadzieję w Bogu i Jezusie Chrystusie przez jego wielką miłość i ofiarę na krzyżu. Pieśń 342 i 351.

Pozostaję w bratniej społeczności i miłości –

s. Józefa Zych, z domu Karcz.

R- ( r. str. )
„Straż” / str. 

Moja droga do Prawdy

Najstarszy wiekiem w lwowskim zgromadzeniu jest brat Prokop Myśkiw. Postanowiliśmy opisać pokrótce jego drogę życia, która prowadziła do Prawdy.

Brat Prokop urodził się w 1910 roku, we wsi Hruszów. Miejscowość ta znajduje się przy samej granicy ukraińsko-polskiej, naprzeciwko Budomierza, który jest po polskiej stronie.

Kiedy brat Prokop miał 4 lata, opuścił ich ojciec. Matka znalazła pracę jako służąca u pewnej rodziny żydowskiej, oddając dziecko pod opiekę swemu bratu. Ten nie obchodził się z nim najlepiej. Chłopiec musiał paść bydło i nikt nie pomyślał nawet, by w odpowiednim czasie posłać go do szkoły. Tak chodził ze służby na służbę. Kiedy skończył 10 lat, matka oddała go do innego, zamożnego gospodarza, u którego przepracował 4 lata. Dzieci gospodarza chodziły do szkoły, więc brat Prokop po kryjomu uczył się od nich czytać. Gdy był już za duży na pastucha, odszedł z tej służby. Zyskał tam tylko tyle, że potrafił składać litery, dla niego było to jednak bardzo dużo. Matka nadal pracowała u różnych ludzi, a on, by utrzymać się przy życiu, najmował się do ciężkich robót. Miał wtedy około 18 lat. W końcu poradzono mu, by poszedł na służbę do księdza do Niemirowa, jako pomocnik w gospodarstwie rolnym. Mówiono, że będzie mu tam dobrze – dostanie wyżywienie i zarobi 15 złotych na miesiąc.

Zdawało się, że los wreszcie się do niego uśmiechnął. Jednak stało się inaczej. Spełniło się stare porzekadło, że „biednemu zawsze wiatr w oczy wieje”. U księdza pracowało ich dwóch. Jego kolega był starszy o kilka lat. Zdarzało się, że ksiądz nie dotrzymywał słowa i nie wypłacał im pełnej należności, co chwilę szukając przyczyny do uszczuplenia i tak niewysokiej zapłaty. Zbliżały się święta wielkanocne. Obaj chłopcy, nie mając za co kupić sobie ubrań, byli rozgoryczeni niesumiennością księdza. Nadeszły święta, a oni, wstydząc się pokazać ludziom w zniszczonych łachmanach, nie poszli do cerkwi. Cerkiew znajdowała się blisko plebanii i podczas obchodu procesji było widać, jak słudzy księdza leżą pod kopą słomy. Ludzie zwrócili księdzu uwagę, że jego parobcy nie chodzą na nabożeństwa. Ten, zdenerwowany, przybiegł z krzykiem i chwyciwszy kawał mocnego kija zaczął ich okładać. Chłopcy tłumaczyli mu, że to z powodu braku odpowiedniego ubrania nie chcieli pokazywać się wśród ludzi. Ksiądz jednak odpowiedział na to, że on także nie ma ubrania, a do cerkwi chodzi.

Obaj postanowili odejść z tej służby.

Matka brata Prokopa, zarobiwszy parę złotych, kupiła od swego brata starą, małą chałupkę. Teraz mieli już swój kąt.

Brat Prokop, będąc młodym człowiekiem, zawsze modlił się do Boga i w Nim miał jedynie nadzieję, gdyż widział wielką niesprawiedliwość, jaka tkwiła w ludziach.

Nadal szukał jakiejś pracy. Pojechał w końcu do Lwowa i znalazł zatrudnienie w jednym z klasztorów. Tam pracował do drugiej wojny światowej. Do domu wrócił w 1940 r. Ożenił się z dziewczyną, której rodzice byli baptystami, ona jednak trzymała się z dala od wszystkiego, ponieważ ludzie ze wsi, podburzani przez księdza, byli bardzo wrogo do nich nastawieni. Mimo to brat Prokop w miarę swoich możliwości starał się czytać Pismo Święte, choć początkowo nie szło mu to łatwo – z trudem składał litery. W końcu nabrał wprawy. Z Bożym błogosławieństwem zaczęli układać sobie życie.

W 1941 r. urodziła im się córeczka. Spokój nie trwał jednak długo. Gdy dziecko miało 8 miesięcy, żonę brata Prokopa zabrano do Niemiec na roboty. Został sam z matką i swoją córeczką. Ciężko było mu wypełniać obowiązki za obydwoje rodziców. A w dodatku (jak to się mówi, „nieszczęścia chodzą parami”) w 1944 roku, gdy do Polski wkroczyła armia radziecka, powołano go do wojska. Jego matka musiała zostać sama ze swoją malutką wnuczką. Brat Prokop, mając na pamięci przykazanie „nie zabijaj”, zawarte w słowie Bożym (choć dokładnie Prawdy jeszcze nie znał), odmówił przyjęcia broni. Za tę odmowę został aresztowany i odesłany do Lwowa, gdzie zasądzono go na karę dziesięciu lat więzienia.

Tu zaznał gehenny życia. W celi nie było nawet łóżka – musiał spać na cementowej, zawsze mokrej posadzce. W dodatku nic nie wiedział o żonie, o dziecku, ani o matce, bo pisanie listów z więzienia było zabronione. W 1945 roku jego żona wróciła do domu. O mężu nie miała żadnych wiadomości. Dowiedziała się tylko, że został aresztowany, ale nie miała pojęcia, gdzie przebywa i czy jeszcze żyje.

Tymczasem on ciężko pracował, podobnie jak wszyscy więźniowie. Mniej więcej po roku czasu zbierano w więzieniu ludzi, którzy umieli szyć na maszynie. Brat Prokop zgłosił się, chociaż nie był krawcem. Szybko nauczył się tej czynności. Miał przy tym szczęście – najwidoczniej opatrzność Boża tak pokierowała, że jego współwięzień – krawiec z zawodu – był do niego bardzo przyjaźnie nastawiony, pomagał mu, pouczał, jak ma wykonywać pracę, a przy tym współczuł, że brat Prokop cierpi niewinnie. Tu było o wiele lżej, pracowało się w pomieszczeniu, a za wypełnienie normy można było dostać więcej chleba. Chociaż brat Prokop, nie będąc fachowcem, czasami nie wykonywał pracy należycie, jego zaprzyjaźniony majster bardzo troszczył się o niego i pomagał, jak tylko mógł. Często poprawiał robotę, widząc, że jego znajomy jest szczupły i delikatny i nie nadaje się do ciężkiej pracy. Brat Myśkiw czuł w tym opiekę Pańską.

Dni upływały, chociaż bardzo wolno. Niekiedy zdawały się być wiecznością. Tak ocenia się czas spędzany w niewoli. Przyszedł rok 1950. Ogłoszono amnestię, dzięki której niektórzy więźniowie zostali zwolnieni z reszty kary. Nasz brat również wyszedł na wolność i szczęśliwie powrócił do domu. Zastał tam matkę, żonę i córeczkę, która chodziła już do szkoły.

Rozpoczął się nowy rozdział w ich życiu. Brat Prokop mógł dokończyć swoje studia biblijne. Musiał pracować w kołchozie, gdyż mieszkali na wsi, ale wszystkie wolne chwile spędzał na czytaniu Pisma Świętego, chcąc poznać jak najwięcej z jego nauk. Tak minęło ponad 30 lat.

Zrządzeniem Pana, swego czasu pojechaliśmy odwiedzić mamę mojego męża, Jana, w Hruszowie, gdyż pochodzi on z tej miejscowości. Brat Myśkiw mieszkał w sąsiedztwie naszej mamy. W czasie tego pobytu rozmawialiśmy z ludźmi na temat Ewangelii. On również przychodził i słuchał. Później pytał, kiedy przyjedzie Janek, by znów porozmawiać na temat Słowa Bożego. To było serce, na które padło ziarno Prawdy. W roku 1980, przebywając u rodziny, spotkaliśmy się znowu z bratem Prokopem. Podczas rozmowy zaproponowaliśmy mu, żeby przyjechał do Lwowa na nabożeństwo, które odbywa się w naszym domu. Zgodził się i na umówiony czas przyjechał.

Niektórzy bracia z Polski wiedzą, jak odbywały się u nas nabożeństwa: zgromadzaliśmy się w ukryciu przed władzami. Naszego brata jednak to nie odstraszyło. Przyjął Prawdę całym sercem. Jako jedyny ze wsi, często przyjeżdżał do zgromadzenia, na ile pozwalały mu siły. W niedługim czasie poświęcił się. Obecnie już nie przyjeżdża – nie da już rady. Natomiast my go odwiedzamy. Nasze rozmowy toczą się na temat Słowa Bożego. Brat Prokop korzysta z bogatej literatury religijnej. Wspomnieliśmy o nim w naszej korespondencji braciom z Kanady i oni wysłali mu Tomy brata Russella, a także inną literaturę, jaką mieli w języku ukraińskim. Czytając te Boskie Prawdy, brat mawia często: „Dlaczego ja o tych rzeczach nie wiedziałem w młodym wieku?” Ale przyjść do Pana i do poznania Jego planu zbawienia nigdy nie jest za późno. Tych, którzy się do Niego zbliżają, Pan sam zapewnia: „Przychodzącego do mnie nie odrzucę”.

„Opatrzność Pańska na zawsze nad nami trwa.
Pan daje łaski swej, opieki w chwili złej,
Bo Pan swe dzieci zna, w opiece je ma.”

R- ( r. str. )
„Straż” / str.